Edyty Górniak przedstawiać nikomu nie trzeba. Jest jedną z najpopularniejszych polskich wokalistek, dysponuje pięknym głosem. No i od lat nie może nagrać przeboju na miarę „To nie ja”. Między poprzednim krążkiem artystki („EKG”) a tym, jest 5 lat. Byliśmy świadkami ciągłego przekładania daty premiery, mnóstwa zapowiedzi, obiecywania itp. W międzyczasie Edyta zajęta była m.in. występami w różnych programach rozrywkowych, żaleniem się w gazetach na swojego byłego męża. A gdzie muzyka? Gdzieś na drugim, czy nawet trzecim planie. Zrozumiała jednak, że fanom powoli kończy się cierpliwość. Zaczęła sumiennie pracować nad nowym materiałem, czego efektem jest dzisiaj obecność na półkach sklepowych długo wyczekiwanego longplaya artystki zatytułowanego „My”.
Do tego, że Edyta jest prawdziwą divą polskiej muzyki przekonywać nikogo nie trzeba. Posiada jeden z najlepszych kobiecych wokali. Dzisiaj jednak to nie wystarczy by zrobić karierę. Modne są obecnie wszelkiego rodzaju piosenki taneczne, electropopowe oraz klubowe. A jak tu wpleść kawałek sztuki oraz pozostać sobą? Krążek „My” mogę porównać do „Bionic” Christiny Aguilery. Obie artystki dysponują niesamowitymi głosami. Obu trudno jest się odnaleźć w świecie zawładniętym przez dyskotekowe rytmy. Obie na swoich płytach połączyły to co modne, z tym, co sprawdzone. Christina poniosła komercyjną porażkę, ale odniosła artystyczny sukces. Z Edytą trochę gorzej. Na oficjalne wyniki sprzedaży „My” poczekamy, ale już teraz możemy skomentować materiał, nad którym ‘w pocie czoła’ pracowała Górniak.
Mam wrażenie, że głównym celem podczas nagrywania płyty było hasło ‘dla każdego coś miłego’. Z jednej strony mamy zaśpiewane po polsku, typowe dla artystki ballady. Z drugiej zaś anglojęzyczne klubowe kawałki. I to od nich może zacznę. Nie będę ukrywać, że wybór takiego repertuaru przez Edytę mocno mnie zaskoczył. Piosenki nie są oryginalne. Słuchając ich, cały czas ma się wrażenie, że to już kiedyś było. Ba, nie raz, nie dwa. Najbardziej spodobał mi się kawałek „On the Run”. Mogę nawet powiedzieć, odwołując się ponownie do „Bionic”, że jest on takim „Birds of Prey” albumu „My”. Elektroniczna perełka. Zwrotki, kiedy Edyta śpiewa my heart is on the run forever Following the sun Reachin’ for the sky and further Makes me who I am (PL: Moje serce jest w biegu na zawsze Podążając za słońcem Docierając do nieba i dalej Pokazuje kim jestem) szalenie mi się podobają. Z refrenem gorzej, ale da się przeżyć. Najciekawszym utworem spośród tych klubowych, jest „(Let’s) Save the World”. Przykład całkiem dobrego kawałka pop z dużą ilością syntezatorów. Polecam również „Sens-Is”. Tak samo jak „On the Run” należy do spokojnych kawałków, ale jedyne co mi się w nim nie podoba, to obróbka głosu Edyty. Rozumiem takie zagranie u Britney Spears czy Seleny Gomez, ale czemu u osoby, która umie śpiewać? Niewypałem jest natomiast housowe „Find Me”. Piosenka kojarzy mi się z muzyką Kate Ryan z początków jej kariery. Taki utwór jednak w wykonaniu Edyty brzmi nieszczerze. Nie pasuje do niej. Nie lubię też tanecznego „Consequences”. Aż dziwne, że wśród producentów tego numer nie znalazłam nazwiska Davida Guetty. Byłby dumny.
Z drugiej strony mamy spokojne utwory. Wokalnie nie mam im nic do zarzucenia. Perfekcja. Szkoda tylko, że są mi zupełnie obojętne. Nie wywołują żadnych emocji. Wolałabym już chyba, by były koszmarne niż wpadające do głowy jednym uchem, a za chwilę drugim ją opuszczające. Za najlepszą balladę mogę uznać „Obudźcie mnie”. Zwrotki są typowe, brak tu jakiegokolwiek efektu zaskoczenia. Na szczęście refren wszystko wynagradza. Warty posłuchania jest też kawałek „Tafla”. Podoba mi się w nim to, że Edyta porzuciła swoje, nazwijmy to, wokalne ambicje i zaśpiewała łagodnie, bez krzyków oraz podnoszenia głosu. Gorzej natomiast z posypanym elektronicznym bitem utworem „Nie zapomnij”. Typowa radiowa kompozycja. Natomiast „Dzisiaj dziękuję” odbieram jako polskojęzyczną wersję „Sens-Is”.
Pięć lat to sporo by nagrać dobry materiał. Trzeba mieć nie tylko nie najgorszych producentów czy współpracować z osobami,które piszą dobre teksty. Ważne są również chęci i świadomość, że słuchacze nie polecą tylko na znane nazwisko, ale przede wszystkim na porządną muzykę. Na płycie Edyty zabrakło mi bardzo dobrych piosenek. Są poprawne, a to nie wystarczy, by mnie zadowolić.Poza tym szybko wylatują z głowy. Nawet te taneczne.
Na świecie jest tylko jedna osoba, która może zrzucić Lady GaGę z tronu, który ta dzieli z Rihanną i Adele (nie za ciasno im tam?). Madonna. Pora odebrać młodszym rywalkom to, co wywalczyła sobie już kilkanaście lat temu. Ciężką pracą, innowacyjnym pomysłom oraz uporem i cierpliwością. Cały świat, przystępując z nogi na nogę, czekał na dwunasty już krążek. Od ponad roku jestem jej fanką, znam wszystkie jej studyjne albumy, podziwiam ją za to, co osiągnęła. Nic więc dziwnego, że data „26 marzec” (dzień premiery „MDNA”) bardzo wyraźnie została zaznaczona w moim kalendarzu. Każda nowa informacja dotycząca tej płyty królowej wywoływała duże emocje. Za najważniejszą uznaję ponowną współpracę z Williamem Orbitem, który jest odpowiedzialny za genialne „Ray of Light” z 1998 roku. Spodziewałam się powtórki z rozrywki. Kolejnej eleganckiej, kobiecej płyty, która pokazywałaby, że Madonna ma coś więcej do zaoferowania niż skandale.
Znacie powiedzenie „apetyt rośnie w miarę jedzenia”? Album „MDNA” jest dla mnie tego całkowitym przeciwieństwem. Pierwszą piosenką, której obecność na tej płycie potwierdzono, to „Masterpiece”. Jest to kawałek, który Madonna nagrała na potrzeby filmu „W.E.” (i przy okazji została nagrodzona Złotym Globem!). Z miejsca się w nim zakochałam. Jest spokojny, dojrzały. Odpowiedni do wieku artystki. Prawdziwe małe arcydzieło. Miałam wielką nadzieję, że określi nam kierunek, w jakim chce pójść Madonna. Nic z tego. Artystka postanowiła nam udowodnić, że podąża z duchem czasu i wie, co we współczesnej muzyce piszczy. O ile poprzednia płyta („Hard Candy”, 2008 rok) pełna była wpływów r&b i hip hopu, tu przeważa elektronika. A takie kawałki jak wspomniane wcześniej „Masterpiece” wraz z „Falling Free”, „I’m a Sinner” czy „Give Me All Your Luvin” są tylko miłymi ukłonami w stronę wcześniejszych dokonań Madonny.
„Masterpiece” bardzo zaostrzyło mój apetyt na „MDNA”. Niestety, wraz z każdym kolejnym ujawnianym fragmentem, mój entuzjazm opadał. Pierwszy singiel z płyty, „Give Me All Your Luvin”, całkiem mi się podoba. Jest popowy, radosny. Świetnym pomysłem było wykorzystanie sportowego motywu – okrzyki cheerleaderek. Obok Madonny w piosence słychać rap Nicki Minaj oraz M.I.I. Właśnie ich fragmenty podobają mi się najbardziej. Szczególnie M.I.I. Potrafię włączyć „Give Me All Your Luvin” tylko dla niej. Szkoda, że drugi singiel – „Girl Gone Wild” – jest znacznie gorszy. Lubię w nim jedynie początek, kiedy artystka mówi, oraz małą cześć refrenu, gdzie padają słowa Girls they just wanna have some fun Get fired up like a smokin’ gun (PL: Dziewczyny, one po prostu chcą się zabawić Wypalić niczym dymiący pistolet). Jednak i tak utwór ten całkiem nieźle wypada na tle pozostałych. Szkoda słów na „I’m Addicted”. Nie potrafię sobie w tym momencie przypomnieć gorszej piosenki Madonny. „Turn Up The Radio” jest nijakie, bez polotu. O ile pozostałe numery z „MDNA” szybko wpadają w ucho, tak ten – blokada. Podobne odczucia mam w stosunku do „ Some Girls” oraz „Love Spent”. Zapychacze.
Na szczęście album „MDNA” nie jest pozbawiony kawałków, które pokazują, że Madonna wciąż ma nam dużo do zaoferowania jako artystka. Mowa tu chociażby o „Gang Bang”. Głos wokalistki został poddany sporej obróbce, ale tutaj (w przeciwieństwie do niektórych innych utworów na krążku) to nie razi, ale wciąga. Muzyka również jest niczego sobie. Właściwie nie przypomina to żadnej innej jej piosenki. Warto dodać, że z niektórych wersji „MDNA” numer ten został usunięty z powodu nadużywania słowa „bitch”. Interesująco przedstawia się jeszcze „I Don’t Give a”, w którym ponownie pojawia się Nicki Minaj. Przyjemnie się go słucha. A co z balladami? Oprócz mojego ukochanego „Masterpiece” jest tu jeszcze jedna – „Falling Free”. Słusznie wypchnięta na sam koniec płyty. Po tych wszystkich elektrycznych kawałkach, jest ukojeniem dla naszych uszu. Nie zachwyca tak jak „Masterpiece”, ale jest naprawdę udana. No i wielki plus, że nie poddawali głosu artystki obróbce.
Byłam bardzo ciekawa, jak przedstawiają się utwory, które znalazły się na wersji deluxe. Szczególnie na jeden z nich czekałam z wielką niecierpliwością. Mowa tu o „B-Day Song”, czyli duecie Madonny z M.I.Ą. Niestety, piosenka totalnie mnie zawiodła. Do złych nie należy, ale problem w tym, że jest…nijaka. Myślałam, że M.I.A. podkręci trochę muzykę Madonny, sprowadzi na zupełnie inne tory itp. A tymczasem flop. Znacznie lepiej prezentują się pozostałe utwory z deluxe: “Best Friend”, “I Fucked Up” i “Beautiful Killer”. Nie mogę pojąć, czemu takie dobre piosenki wylądowały na wersji deluxe. Z powodzeniem zastąpiłyby “Superstar” czy “I’m Addicted”. Bardzo lubię spokojne “I Fucked Up”. Nawiązuje do starych, dobrych czasów w muzyce Madonny. Widziałabym ją na np. “Bedtime Stories”. Jeszcze lepsze jest “Beautiful Killer”. Charakteryzuje się całkiem ciekawym elektronicznym podkładem i świetnym wykonaniem artystki. Uwielbiam momenty, kiedy Madonna szepce słowa beautiful killer (PL: piękny zabójca). “Give Me All Your Luvin (Party Rock Remix) z LMFAO i Nicki Minaj nawet nie skomentuję…
Kiedy po raz pierwszy słuchałam “MDNA” byłam bardzo rozczarowana. Uważałam, że Madonna nie wykorzystała szansy powrotu na szczyty list przebojów. Płyta jednak zyskuje przy bliższym poznaniu, więc warto poświęcić na nią nie chwilę, ale dwie czasu. Wiadomo, nie jest to coś na miarę dojrzałego “Ray of Light”, klubowego od A do Z “Confession on a Dancefloor”, czy wspaniałej “Erotica”. Madonna po prostu próbuje odnaleźć się we współczesnych trendach. Idzie jej to dobrze, wiadomo – nazwisko i kasa robią swoje. Czasem jednak dostaje zadyszki (“Some Girls”, “Give Me All Your Luvin”). Nie zrezygnowała na szczęście z tego, w czym moim zdaniem odnajduje się wyśmienicie – ballady. Cudowne “Masterpiece”, pogodne “I Fucked Up”, elektryczne “Beautiful Killer”. Polecam, ale radzę zapoznać się z resztą jej studyjnych albumów.
Mogłaś wspomnieć o świetnej “American Life” buntownicza płyta Madonna krytykuje życie Amerykanów a przy tym piosenki takie jak X-Static Process