#707 Placebo “Life’s What You Make It” (EP) (2016)

Brytyjski zespół Placebo wie, co to znaczy świętować. Dwudziestolecie istnienia obchodzi tak hucznie, że nie pozostaje mi życzyć sobie nic innego, jak tylko tego, by grupa Briana Molko grała nam co najmniej do swoich pięćdziesiątych urodzin. Obchody zaczęły się już rok temu. Placebo oddali w nasze ręce koncertowy album “MTV Unplugged” i składanki b-side’ów. Ostatnio rozpoczęli jubileuszową trasę o pięknej nazwie A Place For Us to Dream. Wydali też kompilację singli i popełnili epkę z kilkoma nowościami. To właśnie ją biorę dziś na celownik.

Zanim jednak przejdę do konkretów, warto poświęcić chwilę temu, co było wcześniej. Placebo, zespół od początku swojej kariery proponujący nam alternatywnego rocka i historie o ciemnych stronach ludzkiej natury, karierę zaczynał w czasie, kiedy przeżywaliśmy fascynację brit popem. Grupa swoją pierwszą (imienną) płytę wydała w 1996 roku. Szybko dołączyły do niej kolejne albumy, spośród których warto zarezerwować sobie czas na “Without You I’m Nothing” (najlepsze dzieło kapeli!), “Black Market Blood” i “Meds”. Ostatnia – warta przesłuchania, choć nie przynosząca niezapomnianych, wywołujących ciarki kompozycji (z wyjątkiem “Too Many Friends” – piosenki będącej trafną obserwacją dzisiejszych czasów) – do sprzedaży trafiła trzy lata temu.

Hmm, nowości to może za duże słowo w kontekście tego krótkiego wydawnictwa. Składająca się z sześciu tracków epka “Life’s What You Make It” skrywa tak naprawdę jedną autorską (premierową) piosenkę Placebo – “Jesus’ Son”. Oprócz niej znajdziemy tu trzy covery oraz dwie wersje live jednego z mniej znanych utworów Brytyjczyków.

Przeróbki cudzych kawałków w wykonaniu kapeli Briana Molko zawsze są czymś interesującym i wartym sprawdzenia, bo ich wersje potrafią pokazać nam inną twarz tych znanych nagrań. Przygodę z coverami grupa zaczęła już przeszło dziesięć lat temu, wydając krążek “Covers”, na którym zmierzyła się z m.in. klasykami Kate Bush, Pixies czy Boney M. Na tegorocznym mini albumie posłuchać możemy interpretacji utworów Talk Talk (“Life’s What You Make It”), Rowlanda S. Howarda (“Autoluminescent”) i Freak Power (“Song #6”). Pierwsza z piosenek jest znakomita. Placebo wzbogacili ten new wave’owy kawałek sporą dawką gitar i wyraźniejszymi wokalami. Głos Briana nieco rozmywa się w mechanicznym “Autoluminescent”. Jednak w tym przypadku pozostaję wierna bluesującemu oryginałowi. Nie umiem za to zdecydować, czy “Song #6” wolę w wersji acid jazzowej grupy Freak Power, czy Placebo. Brytyjczycy podeszli z szacunkiem do pierwowzoru.

Autorska propozycja “Jesus’ Son” brzmi jak utwór powstały podczas sesji nagraniowej albumu “Loud Like Love”. Bez fajerwerków, bez większych emocji. Do poskakania na koncertach. A jeśli już o występach na żywo mowa… Zespół przypomniał kompozycję “Twenty Years”, pochodzącą z kompilacji “Once More with Feeling: Singles 1996–2004”. Wolałabym wprawdzie w tym miejscu znaleźć koncertową interpretację takich numerów jak “Blue American”, “Meds” czy “Swallow”, ale do świętowania dwudziestolecia kawałek “Twenty Years” pasuje po prostu lepiej. Na “Life’s What You Make It” znajdziemy dwa ujęcia tego utworu – rozbudowaną, bliską oryginałowi z francuskiego Europavox Festival oraz kameralną, zaaranżowaną na pianino z moskiewskiego występu.

Epkę “Life’s What You Make It” traktuję bardziej jako prezent i zwykłą ciekawostkę, aniżeli mniejszy czy większy krok w karierze Placebo. Zespół zajęty światową trasą koncertową i celebrowaniem swojego jubileuszu pewnie nie prędko podzieli się z nami czymś nowym, więc podziękować można i za te kilka pozycji, które może nie zaskakują nowatorskimi rozwiązaniami, ale są dobrym podtrzymaniem alternatywnorockowego stylu grupy i demonstracją sił.

5 Replies to “#707 Placebo “Life’s What You Make It” (EP) (2016)”

  1. A ja bardzo lubię “Twenty years” i cieszę się, że napisałaś o Placebo, bo dawno już ich nie słuchałam, z przyjemnością zrobię sobie wieczór z ich muzyką :))

  2. Szczerze mówiąc, trochę rozczarowująca ta EPka, ale oczywiście miły prezent, więc nie ma co marudzić. “Life’s What You Make It” trzyma poziom, ale już chyba na zawsze ich niedoścignionym coverem będzie “Running Up That Hill”. Dreszcze. Dreszcze bez końca 🙂

    Miłego weekendu 🙂
    Bartek

Odpowiedz na „~http://sin-nancy.blog.pl/Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *