Poobijany, zakrwawiony, jakiś taki przygaśnięty – taki na okładce swojej czwartej studyjnej płyty jest amerykański raper Gerald Earl Gillum, który ukrywa się pod pseudonimem G-Eazy. Nie jestem osobą, która uważnie śledzi hip hopowy rynek jakiegokolwiek z państw, ale postanowiłam artyście zaufać i dać się wciągnąć w świat, który wykreował dwudziestotrackowym wydawnictwem “The Beautiful & Damned”. A jest to świat dość nieprzyjazny, pełen pułapek i zwrotów akcji. G-Eazy zaprasza nas bowiem na wycieczkę śladami swoich myśli, doświadczeń i przeżyć ostatnich miesięcy.
O niektórych aktorach mówi się, że są aktorami jednej twarzy. Przekładając to na muzyczny grunt – słuchając kompozycji Geralda towarzyszy mi wrażenie, iż raper ma problem z pokazywaniem emocji, przez co w znacznej większości swoich numerów gra jedną miną. Nie ważne, czy nawija o swojej miłości do Halsey czy też opowiada o trudnych pierwszych (i kolejnych) krokach w muzycznym biznesie; czy pozuje na bad boy’a czy pokazuje się ze skromniejszej strony; czy rapuje o zaletach gwiazdorskiego życia czy narzeka na politykę – robi to w bardzo podobny sposób.
Uboższa i mniej ciekawa byłaby ta płyta bez zaproszonych gości i pożyczonych sampli. Przeszło połowa nagrań powstała we współpracy G-Eazy’ego z innymi artystami. Do gustu najbardziej przypadł mi muzyczny list rapera do młodszej wersji samego siebie (“Eazy”), w który z głową wpleciono elementy “Easy” zespołu Son Lux. Świetnie słucha się także niegrzecznego, na swój sposób niepokojącego “No Limit”, w którym gościnnie rymują A$AP Rocky i Cardi B. Wschodząca gwiazda kobiecej hip hopowej sceny brzmi niestety dość drętwo, zostając w tyle za panami. Kompletnie nie przekonuje mnie także przesłodzona Kehlani w banalnym, rhythm’and’bluesowym “Crash & Burn”. Obawiałam się duetu z Halsey, a tymczasem młoda wokalistka pop ładnie wypada w radiowym, przepełnionym miłością “Him & I”. Świetnie brzmi trapowy utwór tytułowy, urozmaicany charakterystycznymi, lekko zachrypniętymi wokalizami Zoe Nash. Równie dobre wrażenie zostaje po zapoznaniu się z elektronicznym, współtworzonym przez Davida Guettę duetem z Anna of the North (jej rozpływający się w powietrzu głos to najmocniejszy punkt piosenki) oraz lżejszym, puszczającym do nas oczko “Mama Always Told Me” (feat. Madison Love).
Spośród męskich kompozycji najszybciej w pamięć zapada “Sober”, w którym postawiono na delikatny, melodyjny refren wykonywany przez Charliego Putha. Warto sięgnąć po leniwe “Leviathan” (feat. Sam Martin), minimalistyczne, ozdobione dźwiękami saksofonu “Charles Brown” (feat. E-40 & Jay Ant) i utrzymane w podobnych barwach “Fly Away” (feat. Ugochi). Niezbyt zajmującym numerem jest spokojne choć podszyte klubowym feelingiem “No Less” (feat. SG Lewis & Louis Mattrs). Najsłabiej wypada zbyt oczywisty, polityczny hymn “Love Is Gone” (feat. Drew Love).
Solowy G-Eazy najbardziej błyszczy w oldskulowym, melancholijnym “Summer in December”, w którym zestawiono wysokie dźwięki pianina z niezbyt nowoczesnym bitem. Do moich ulubieńców należą także mroczne (te creepy chórki!), nerwowe “Pray For Me”, nieodbiegające od niego “The Plan” oraz rozrywkowe “That’s a Lot”.
Nieraz już wspominałam, że lubię płyty krótkie. Uwielbiam, gdy nie trzeba poświęcić im nawet godziny. Tych warunków nie spełnia krążek “The Beautiful & Damned”. Co zaskakujące te siedemdziesiąt minut w towarzystwie muzyki G-Eazy’ego mija mi za każdym razem w mgnieniu oka, dostarczając wiele zabawy przy bujających podkładach i zapadających w pamięć refrenach. Tak, ten album to moje guilty pleasure. Nawet jeśli czuję, że w połowie artyście kończą się pomysły na historie, a kolejne bity zaczynają zlewać się w jedno. Brzmi jak playlista? Może. Ale i taka kompilacja jest mi czasem potrzebna. Grunt, że każdą przygodę z “The Beautiful & Damned” kończę bez siniaków.
Warto: Eazy & Summer in December
Zauważam, że artyści bardzo lubią sięgać po Easy Son Luxa, już nie raz słyszałam sample z tej kompozycji u innych. Tutaj brzmi to całkiem ciekawie, bo nie zrezygnowano z wokalów. Znam jeszcze z tego krążka Him & I, w którym bardzo podoba mi się wokal Halsey, mimo, że ogólnie za nią nie przepadam. Mimo wszystko na razie nie ciągnie mnie, żeby sięgać po ten krążek, ale może kiedyś nadrobię.
Zapraszam na nową recenzję,
http://www.reckless-serenade.pl
Dawno już nie słuchałam rapu, gatunek nie należy do moich ulubionych, więc dość pobieżnie przesłuchałam płytę, zwróciły moją uwagę utwory “Him & I” i “Sober”
Hype na G-Eazy’ego skutecznie odstraszył mnie od przesłuchania tej płyty. Może jednak kiedyś się skuszę.
Zapraszam na nowy wpis.
Pozdrawiam. 🙂
“Easy” i “The Beautiful…” nie zachęcają mnie do sięgnięcia po ten album, z resztą też nie przepadam za zbyt długimi krążkami.
U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam.
No Limit nie znoszę. Na dodatek obrzydził mnie do tego utworu teledysk. Him & I całkiem nieźle się wkręca.