Colours of Ostrava 2018 – ladies first (część 1.)


Kiedy na całym świecie zauważa się brak dużych kobiecych nazwisk w line upach największych festiwali, organizatorzy czeskiej muzycznej imprezy Colours of Ostrava postanowili pójść pod prąd. Trzy z czterech headlinerskich aktów obsadzone zostało właśnie przez płeć piękną. Dowodzone przez zjawiskową Hannah Reid trio London Grammar niestety do Ostrawy nie dotarło, ale bawić się mogliśmy na koncertach Jessie J i Grace Jones. A to i tak nie wszystko. Pierwszą część relacji z Colours of Ostrava dedykuję wokalistkom.


Pierwszego dnia (dosłownie, spójrzcie na tę wyszywaną cekinami sukienkę) błyszczała Beth Ditto – wokalistka znana z grupy Gossip, która w ubiegłym roku wydała pierwszy album pod własnym nazwiskiem, “Fake Sugar”. Przyznam szczerze, że twórczość zarówno formacji, jak i jej solowa mało mnie interesowała. Przesłuchując jednak pojedyncze nagrania amerykańskiej artystki stwierdziłam, że są po prostu… cool. Lekko może kiczowate, ale niezwykle przebojowe i dalekie od popowych banałów. Choć, rzecz jasna, na tym gatunku mocno oparte. Beth pożycza jednak sporo disco, indie rocka czy nawet klimatów synth. Taka mieszanka (na koncertach dawkowana w postaci takich nagrań jak “Fire”, “In and Out” czy “We Could Run”) zaowocowała dynamicznym widowiskiem. To wszystko byłoby jednak niczym, gdyby nie sama gwiazda, która jest osobą niezwykle słodką (fake sugar?), uroczą, ale i charakterną oraz skorą do żartów (także z samej siebie). A przede wszystkim obdarzoną niesamowitym głosem, którym dowodzi z niezwykłą łatwością.

Drugiego dnia po nadejściu mroku jedną z większych scen zawładnęła młodziutka Aurora – pochodząca z zimnej Norwegii wokalistka, która na koncie ma na razie tylko jeden album (“All My Demons Greeting Me as a Friend “). Jej muzyka porównywana jest do dokonań m.in. Kate Bush, Florence + The Machine czy nawet Lorde. I chociaż jej płyta nie zachwyciła mnie na tyle, bym chciała do niej często wracać, oglądanie i słuchanie Aurory było dużą przyjemnością. To przede wszystkim był bardzo klimatyczny koncert, podczas którego widz zapominał, że znajduje się w industrialnym otoczeniu dawnej huty, i, prowadzony przez takie kompozycje jak “Warrior”, “Under the Water” czy “Running With the Wolves”, przenosił się w myślach do zielonego lasu, który zamieszkują elfy podobne do artystki.

Ze wszystkich wykonawców tegorocznego line upu Colours of Ostrava najdłużej towarzyszy mi muzyka Joss Stone. Brytyjska soulowa wokalistka (aczkolwiek w swojej karierze sięgała także po r&b, reggae czy nawet blues rocka) w ucho wpadła mi z osiem lat temu. Obecnie artystka zjeżdża cały świat docierając nawet do najmniejszych i najbardziej oddalonych od Wielkiej Brytanii państw. 20 lipca zawitała jednak do Czech, dając naprawdę niesamowity występ. Najbardziej w oczy rzucało się zaangażowanie Stone w każdą sekundę koncertu. Czuć było, że nie czuje znużenia występowaniem, choć robi to nieprzerwanie od wielu lat. Na festiwalu zabrała nas w podróż po różnych etapach swojej kariery, przypominając nie tylko świetnie przez siebie zaadaptowane covery (m.in. “I Put a Spell on You”, “Wildflowers”, “Super Duper Lover”, “(For God’s Sake) Give More Power to the People”), ale i autorskie utwory z bujającym reggae postaci “Love Me”; poruszającym, gitarowym “Landlord” oraz urokliwym “Music” na czele.


Po koncercie Joss Stone byłam pewna, że nie pojawi się na tym festiwalu wokalistka, która wokalnie może jej dorównać. Tymczasem rzuconą rękawicę jeszcze tego samego dnia podniosła Jessie J – brytyjska wokalistka, która lata świetności (czyt. popularności) ma już za sobą, ale dopiero w tym roku wydała album, którego naprawdę chce się słuchać (“R.O.S.E.”). Można narzekać na jakość wielu jej kompozycji, ale talentu odmówić jej nie można. Ja sama nawet nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, jak rewelacyjną wokalistką jest Jessie J. A do tego, co miło mnie zaskoczyło, bardzo ciepłą, serdeczną osobą, której sława nic nie zmieniła. Nie przypominam sobie koncertu, podczas którego gwiazda tak bardzo bratać się chciała z publicznością. Jessie J widziała tymczasem coś więcej niż czubek własnego nosa, chętnie pytając niektórych fanów o imiona i żywo reagując na ich zaczepki. A co ze sobą przywiozła? Największymi uczuciami artystka wciąż zdaje się darzyć album “Who You Are”, przypominając z niego m.in. ostrzejszą wersję “Do It Like a Dude”, moje ulubione “Mama Knows Best”, przyjęte wielkimi brawami “Domino” oraz okraszone emocjonalną przemową “Nobody’s Perfect”. Z pozostałych wydawnictw wybrzmiały m.in. “Bang Bang”, “Masterpiece”, “Queen” i “Flashlight”.


Zupełnie inny charakter miał koncert Grace Jones. Tej pani przedstawiać nikomu nie trzeba – legendarna wokalistka (wcześniej modelka) nie wydała płyty od dziesięciu lat, ale wciąż z powodzeniem ciągnie ten sam spektakl. Właśnie to słowo najlepiej oddaje klimat jej występu. Występu, co na początku trzeba zaznaczyć, dopracowanego w każdym detalu. To nie tylko zgrany zespół i wciąż powalająca mocnym głosem Jones. To także przebieranki i teatralne gesty. Nie przypominam sobie koncertu, podczas którego artysta miał do każdej kompozycji przygotowany nowy kostium. Grace jak zwykle postawiła na szokowanie, wybierając kreacje, o których niejedna osoba powiedziałaby, że siedemdziesięciolatce nie przystają. Wokalistka wzbudza jednak zachwyt formą. Najbardziej do gustu przypadły mi jej dwa outfity – błyszcząca, choć mroczna suknia z “I’ve Seen That Face Before (Libertango)” oraz kapelusz, który, gdy padało na niego światło, zmieniał się w dyskotekową kulę. Częste zmienianie strojów wpłynęło jednak na to, iż Jones wykonała zaledwie dziewięć piosenek. Ta liczba jednak wystarczyła, by każdy zdał sobie sprawę, jak różnorodna jest dyskografia gwiazdy. Mieliśmy bowiem do czynienia a to z reggae (“My Jamaican Guy”), a to muzyką kościelną (jak określiła to sama zainteresowana przy “Amazing Grace”, przechadzając się obok… rury do tańca) czy nawet rockiem (“Love Is a Drug”). Show zamknęło rozciągnięte nagranie “Pull Up to the Bumper”, podczas którego Grace wskoczyła ochroniarzowi na plecy, przybijała piątki z publicznością a na zgromadzoną widownię posypało się złote konfetti. Przyznam szczerze, że koncert Amerykanki sprawił, że ponownie obudziła się moja chęć zagłębienia się w jej dyskografię. Na koncert także raz jeszcze bym się przeszła. Gwarancja niezapomnianych wrażeń.

® Fotografie pochodzą z oficjalnego profilu Colours of Ostrava na Facebooku.
________________________________
25.07 – część druga relacji z COO ’18

4 Replies to “Colours of Ostrava 2018 – ladies first (część 1.)”

  1. Byłem już kiedyś i na Grace Jones, i na Aurorze. Nie będę ich oczywiście porównywał, bo to zupełnie dwa różne bieguny. Pani Jones jest tak genialna na żywo, że chętnie oglądałbym ją codziennie.

    A tak przy okazji, jeśli chodzi o debiut Mura Masy, to masz na myśli imienny album z 2017, tak? Jeśli tak, to – jeżeli jeszcze nie recenzowałaś – ze swojej strony zażyczyłbym sobie “Hurricane” Grace Jones 🙂

    1. Tak, właśnie ten imienny. Był jedną z gwiazd COO ’18 i całkiem wpadł mi w ucho, choć czegoś mi brakuje na jego płycie.
      Co do Grace… mam w planach jeszcze w te lato zabrać się za jej dyskografię, ale od debiutu więc na Hurricane też przyjdzie pora 🙂

  2. Z tych artystek bliżej znam tylko Jessie J, którą bardzo lubię i jej występu chyba zazdroszczę najbardziej.
    Zapraszam do siebie na nowy wpis.
    Pozdrawiam 🙂

Odpowiedz na „royalrockinAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *