#1048 Macy Gray “The Id” (2001)

1999 rok był rokiem wielu niezapomnianych debiutów w mainstreamowej muzyce. Sukcesy odnosiły wówczas pierwsze studyjne krążki Britney Spears, Jennifer Lopez, Christiny Aguilery i Jessiki Simpson. Z grona debiutantek wyróżniała się Macy Gray. Jej mikstura złożona z funku, soulu i r&b, okraszona charakterystycznym, mogącym irytować wokalem narobiła sporo szumu. Dwa lata później amerykańska artystka postanowiła umocnić swoją pozycję w show biznesie.

Prowadzone niezapomnianym singlem “I Try” wydawnictwo “On How Life Is” całkiem ładnie przedstawiło nam postać Macy Gray – osoby szalenie pewnej siebie; wiedzącej dokładnie, czego chce; na własne potrzeby adoptującej klasyczne czarne brzmienia, oraz mającej niewyparzony język i zdolność sklejania niebanalnych, lekko nawet ironicznych tekstów. Na jej drugim krążku, “Th Id”, dzieje się podobnie sporo co na poprzedniku. A może nawet jeszcze więcej.

Przygodę z płytą w oldskulowym stylu rozpoczynamy od kompozycji o intrygującym tytule “Relating to a Psychopath”, którą po niespełna pięciu minutach zastępuje utwór spokojniejszy, o relaksacyjnych właściwościach – “Boo”. Prawdziwa zabawa zaczyna się z nadejściem niepozornie się rozpoczynającego “Sexual Revolution”. Po stonowanym wstępie nadchodzi bowiem przebojowa mieszanka disco, funku, r&b i orkiestrowych brzmień. Jeśli niektóre piosenki Macy ustawiałyby się w kolejce po nalepkę z napisem “cool”, ta otrzymałaby to miano jako pierwsza. Wyzwolony highlight “The Id”. Drugim tak zakręconym jak włosy na głowie Gray nagraniem jest cyrkowe “Oblivion”. Albo się to kupuje, albo nie. Mi na razie zdarza się ten kawałek pomijać. Nieźle wypadają takie żywsze kompozycje jak funkowo-soulowe “Harry” (tak mógłby brzmień utwór odważnego girlsbandu w latach 70.); euforyczne “My Nutmeg Phantasy” oraz najtisowe “Shed”, będące najbardziej rhythm’and’bluesowo-hip hopowym momentem albumu. Echa hip hopu wybrzmiewają w urokliwym, nagranym ze Slick Rickiem i dziecięcym chórkiem “Hey Young World, Pt. 2”.

Trzema piosenkami, które bardziej przypadły mi do gustu, są “Sweet Baby”, “Gimme All Your Lovin’ or I Will Kill You” i “Forgiveness”. Pierwsza z nich jest delikatnym, pełnym wrażliwości popowym kawałkiem, w którym chórki robi Erykah Badu, a na gitarze brzdąka John Frusciante z Red Hot Chili Peppers. Druga propozycja zaskakuje elegancją (te dęciaki!) i kontrastującą z nią warstwą liryczną. Ot, poirytowana nieodwzajemnianiem uczuć Macy wymusza na swoim wybranku miłość przystawiając mu pistolet do skroni. “Forgiveness” zaś celuje w akustyczno-psychodeliczne brzmienia, wysuwając na pierwszy plan skrzekliwy wokal Gray. Nieco mniej udanymi kawałkami są nudne “Don’t Come Around” oraz przyciężkie “Freak Like Me”.

Mam do pierwszych krążków Macy Gray ogromną słabość. Może i nie każda kompozycja tworząca album “The Id” mi się podoba, ale całość składa się na płytę, przy której – przez większą część czasu – nie nudzę się. I chociaż nagrania bazują na ulubionych funku i soulu Amerykanki, śmiało dorzuca do nich elementy zaczerpnięte z innych gatunków. Ta mieszanka wcale nie jest ciężkostrawna, a proporcja, jaka występuje między radiowymi refrenami paru kompozycji a bardziej zagmatwanymi numerami, jest niemalże idealnie idealnie wyważona.

Warto: Sexual Revolution & Gimme All Your Lovin’ or I Will Kill You

One Reply to “#1048 Macy Gray “The Id” (2001)”

  1. “Sexual Revolution” to banger, a “Sweet Baby” jest bardzo urocze. Często do nich wracam. Reszty albumu nie znam, ale z pewnością przesłucham go w przyszłym roku.
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *