RECENZJA: Santigold “Master of My Make-Believe” (2012) (#1232)

Santi White debiutująca w 2008 roku albumem “Santogold” wbiła się idealnie w naszą ówczesną fascynację M.I.A. i jej rewelacyjnym krążkiem “Kala”. Podobnie jak starsza koleżanka po fachu postanowiła odrzucić wszelkie schematy i nagrywać to, co jej do głowy przyjdzie, a nie to, co jej wypada. I chociaż na swoją nową płytę kazała czekać cztery lata, narobiła jeszcze większego szumu niż poprzednio.

Zanim jednak Santigold mogła na spokojnie usiąść i zacząć rozmyślać nad swoim kolejnym muzycznym krokiem, przyszło jej podenerwować się o muzyczny pseudonim*. Stroniąca od konfliktów i nie mająca ochoty na wchodzenie na sądową ścieżkę artystka ustąpiła reżyserowi Santo Victorowi Rigatusowi odpowiedzialnemu za film “Santo Gold’s Blood Circus” z 1985 roku. Film wprawdzie nigdy nie ujrzał światła dziennego, więc ciężko mówić o specjalnym kopiowaniu, ale White wolała odpuścić i delikatnie zmodyfikować sceniczny pseudonim. Tak narodziła się Santigold, która płytą “Master of My Make-Believe” zalicza swój drugi debiut.

Sporym hitem na “Santogold” okazał się być kawałek “Lights Out”. Kolejna płyta przyniosła artystce jeszcze większy przebój. Elektroniczno-rockowe “Disparate Youth” zachwyciło działy marketingu wielu firm, które bukowały utwór do reklam swoich produktów. To także i mój ulubiony punkt dyskografii Amerykanki, który ujmuje mnie nie tylko swoim melancholijnym klimatem i chłodnymi wokalami Santigold, ale i tekstem traktującym o byciu sobą i uchylaniu się od oczekiwań otoczenia. Do innych nagrań, które szybko przypadły mi do gustu, należą “Fame”, “The Riot’s Gone” czy w końcu “Look at These Hoes” i “Big Mouth”. Pierwsza z kompozycji jest new wave’owo-hip hopowym numerem, które po utrzymanych w szybkim tempie zwrotkach proponuje nam zwalniający refren. “The Riot’s Gone” pokazuje nam Santigold z bardziej uczuciowej strony będąc indie rockowo-orientalną balladą. Dwa ostatnie utwory to powrót M.I.A.’owych klimatów charakteryzujących się połączeniem hip hopowego vibe’u z dubowymi, tanecznymi bitami i wieloma (często hałaśliwymi) efektami dźwiękowymi. Jakże mi się to jednak podoba!

Mniej niż ostatnio tu gości, ale braki w featuringach wynagradza metaliczne, młodzieżowe “Go!” z Karen O. Reggae tak chętnie wykorzystywane przez Santigold na poprzednim krążku tu ograniczone zostało w wakacyjnym “Pirate in the Water” czy do złagodzenia indie rockowego “God From the Machine”. W połowie opuszcza mnie za to euforia podczas przesłuchiwania podskakującego, podążającego donikąd “Freak Like Me” czy poprawnego “The Keepers”, w którym wyczuwam dalekie wpływy “Running Up That Hill (A Deal With God)”.

Wciąż z polotem, ale bardziej ułożona niż ostatnio. Drugi studyjny album Santigold, “Master of My Make-Believe”, jest dzięki temu lepszą propozycją dla osób chcących bliżej zapoznać się z twórczością Santi White. Płyta jest lżejsza i nie tak jaskrawa jak “Santogold”. Ma także większy komercyjny potencjał, bo wielkie eksperymenty odeszły na dalszy plan. Momentami jednak przez ten brak wrażeń nuży, bo i sama Santigold nie jest postacią, która potrafiłaby utrzymać na sobie uwagę. Niezły krążek, który mimo wszystko nie zdążył jeszcze się zestarzeć.

Warto: Disparate Youth & Fame

* Karierę wokalistka zaczynała nie jako Santigold, lecz Santogold.

One Reply to “RECENZJA: Santigold “Master of My Make-Believe” (2012) (#1232)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *