RECENZJA: Whitney Houston “Just Whitney” (2002) (#1277)

Wydawało się, że kariera Whitney Houston – cudownego, potężnego amerykańskiego głosu – będzie długa i świetlana. Przebój za przebojem, niesłabnąca popularność, porządne wydawnictwa. Co mogło pójść nie tak? W końcówce lat 90. artystka wpadła jednak w złe towarzystwo i zaczęła przedkładać toksyczny, wyniszczający ją związek z Bobbym Brownem ponad muzyczną karierę. Wydana w 2002 roku płyta “Just Whitney” miała być powrotem na szczyt.

Słaba reputacja Whitney, jej lekceważący stosunek do zawodowych obowiązków oraz podejrzenia o nadużywanie narkotyków nie przeszkodziły jednak zaproponowaniu jej przez wytwórnię Arista kontraktu opiewającego na rekordową jak na tamte czasy sumę stu milionów dolarów za nagranie sześciu albumów. Pierwszy krążek, “Just Whitney”, ukazał się dość szybko, bo już po roku i przyniósł niecałe czterdzieści minut różnorodnych melodii. Podobnym misz-maszem charakteryzowało się wydawnictwo “My Love Is Your Love”, które jednak było świeże, dopieszczone i dyktujące przez moment trendy w świecie czarnych brzmień. “Just Whitney” w porównaniu do niego wygląda blado.

Nieduża ilość kompozycji zawartych na płycie wcale nie szokuje – Houston mało kiedy miała ochotę na rozbudowane dzieła. W gronie producentów jej (wówczas) premierowych nagrań w oczy rzucają się nazwiska Missy Elliott i Kennetha Edmondsa, znanego jako Babyface. Raperka przygotowała dla Whitney kawałek “Things You Say”. Ta niespieszna, rhythm’and’bluesowa, całkiem ciepła produkcja nieźle obroniłaby się i w latach 90. Babyface zaś postanowił pokazać dwa oblicza Amerykanki – rozrywkowe oraz to balladowe, za które pokochali ją słuchacze lata temu. Mamy tu więc soulujące, nieco zbyt podniosłe jak na mój gust “You Light Up My Life”; wspaniałe, orkiestrowe “Try It On My Own” (krótko mówiąc – klasyczna Whitney); nowocześniejsze “Tell Me No”, które zaskakuje rockowymi wpływami; czy w końcu dance popowe, dość niemrawe “Love That Man”.

Z pozostałych nagrań najcieplej spoglądam na rhythm’and’bluesowe “One of Those Days”. Ta muśnięta stylistyką retro piosenka sprawia, że łatwo udziela mi się dobry humor Houston śpiewającej o przyjemnym dniu, jaki spędziła. Spore nadzieje pokładałam w intrygująco rozpoczynającym się (meksykańskie motywy) “Unashamed”. Całość jest jednak bardziej podoba mi się ze względu na chórki aniżeli samą Whitney. Żywiołowe “Whatchulookinat” i rhythm’and’bluesowe “Dear John Letter” są utworami na raz – fajnie posłuchać, ale nie czuję potrzeby wracania do nich zbyt często. Infantylne, przesłodzone “My Love” z Bobbym Brownem po latach brzmi niesmacznie i fałszywie.

Nie ma co ukrywać – każda z wcześniejszych płyt Whitney Houston bije “Just Whitney” na głowę. Niby całość brzmi drogo, a stylistyka utworów nie odbiega od tego, co artystka prezentowała nam wcześniej, ale brakuje w tych kompozycjach duszy. Whitney zdaje się być zamknięta w bańce, a jej życie kręci się tylko wokół człowieka, który przyczynił się do jej destrukcji.

Warto: Try It On My Own & One of Those Days

____________

Whitney Houston ♦ Whitney I’m Your Baby TonightBodyguard OSTMy Love Is Your Love

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *