RECENZJA: Katy Kirby “Cool Dry Place” (2021) (#1286)

Urodzona w Teksasie Katy Kirby wychowywała się w chrześcijańskiej rodzinie, która skutecznie ograniczała artystce doświadczanie tego, co normalne było dla jej rówieśników. Katy uczyła się w domu, a wolny czas spędzała w kościele, gdzie śpiewała w chórkach. Zazdroszczę ludziom, którzy dorastali z Beach Boys i słuchali fajnej kolekcji płyt swoich rodziców – mówiła w wywiadach. Z biegiem lat zaczęła odkrywać świecką muzykę i kwestionować swoją wiarę.

W poznaniu się na nowo pomogło Kirby pisanie własnych kompozycji. Te tworzyć zaczęła przed czterema laty, a pierwszym efektem jej prac była epka “Junpier”. Prawdziwym sprawdzianem okazała się być jednak debiutancka płyta “Cool Dry Place”, która ukazała się przed rokiem. W jej skład weszła nieduża garść utworów, które Amerykanka zarejestrowała albo samodzielnie w domowym zaciszu, albo korzystając z pomocy uzdolnionych przyjaciół.

Gitara akustyczna, pewna surowość i minimalizm – tak najlepiej opisać można otwierający krążek lo-fi numer “Eyelids”. Mimo niepozorności ciężko wyrzucić tę kompozycję z pamięci, choć jeśli komuś wydaje się, że całe “Cool Dry Place” bazuje na podobnie cichych dźwiękach, ten nieźle się zaskoczy. W podobne klimaty uderza jeszcze zaaranżowana na pianino ballada “Portals”. Niespieszną, choć bardziej złożoną piosenką jest zachęcające do wolnych  tańców “Secret Language”, w którą to Katy wplotła elementy “Hallelujah” Leonarda Cohena. Wolniejsze momenty są także domeną indie tytułowego numeru oraz wieloteksturowego, rozmarzonego “Fireman”. Kirby potrafi jednak zaskoczyć przebojowymi kompozycjami. Mamy tu chociażby głośniejsze, rytmiczne “Juniper”, w którym to stonowany śpiew Amerykanki kontrastuje z wyraźniejszymi, żywiołowymi dźwiękami; plumkające, indie popowe “Peppermint”; nowocześniejsze “Traffic!”, w którym głos Katy przeszedł lekką auto tune’ową modulację; czy w końcu “Tap Twice”, które z eterycznego, folkowego utworu przeobraża się w soft rockową, zespołową ucztę.

Debiutancki album młodej amerykańskiej wokalistki nie należy do płyt, które narobiłyby szumu (bo ona sama o ten hałas nie zabiega, preferując aranżacje raczej spokojniejsze), ale które dobrze wywiązują się ze swojej innej roli – dają nam odetchnąć na chwilę. “Cool Dry Place” podoba mi się także ze względu na bezpretensjonalny wydźwięk zawartych na nim kompozycji i łatwość, z jaką Katy Kirby wpuszcza nas do swojego świata.

Warto: Peppermint & Eyelids

2 Replies to “RECENZJA: Katy Kirby “Cool Dry Place” (2021) (#1286)”

  1. Brzmi oszczędnie i pewnie na dłuższą metę trochę nie dla mnie, ale podoba mi się jej głos i ta bezpretensjonalność, o której piszesz na końcu, więc chętnie zapoznam się z całością.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *