RECENZJA: Jessica Simpson “Irresistible” (2001) (#1285)

Gdy dziewiętnastoletnia Jessica Simpson wydawała swój debiutancki album “Sweet Kisses”, jej wytwórnia myślała, że ma w rękach artystkę mogącą strącić z popowego piedestału Britney Spears i Christinę Aguilerę. Krążek nie spotkał się jednak z większym uznaniem nastoletniej publiczności (choć promująca go popowa ballada “I Wanna Love You Forever” szybko stała się największym przebojem Simpson), stąd burza mózgów, w wyniku której postanowiono na nowo ukształtować Jessikę.

Utrzymany w raczej stonowanych, popowo-soulowo-rhythm’and’bluesowych barwach debiut Amerykanki na swój sposób był porcją muzyki dojrzałej – nie należy zapominać, że Simpson była nastolatką, gdy przystąpiła do nagrywania swoich pierwszych piosenek. “Irresistible” pod tym względem jest krokiem zrobionym w tył. Jessica dała się namówić na teen popowe granie, które zapewnić jej miało wielką sławę. Wydana przeszło dwie dekady temu płyta miała spory potencjał.

Krążek rozpoczyna się kompozycją tytułową, która łączy w sobie wpływy r&b i dance popu. To niezła, niezbyt przesłodzona piosenka o lekkim orientalnym smaku. Podobnie żwawym krokiem kroczy wzbogacone dźwiękami pianina “A Little Bit”. “Forever in Your Eyes” jest utworem, w którym Simpson stawia w kręgu swoich zainteresowań latynoskie klimaty. Tu hiszpańska gitara zderza się z popowo-hip hopowymi bitami, ujawniając największy mankament “Irresistible” – wiele kawałków jest przeprodukowanych i przekombinowanych. Dość wspomnieć o takich koszmarkach jak bubblegum popowe, irytujące “What’s It Gonna Be” (nie zdziwiłabym się, gdyby piosenkę z tracklisty “Oops!… I Did it Again” wykreśliła Britney), ciężkie r&b ukryte pod tytułem “Imagination” (tu z kolei słyszę miks Destiny’s Child z Janet Jackson) czy urban-latino “I Never”. Co ciekawe nieźle broni się zadziorniejsze “Hot Like Fire”, w którym na tle podkładu utkanego z dźwięków funk, hip hop i pop nerwowa Jessica śpiewa o zdradzie. Tego pazura brakuje mi w wielu jej nagraniach.

Sporą część “Irresistible” zajmują ballady, co pokrywa się ze słowami Simpson sprzed premiery drugiego studyjnego krążka – jej nowe wydawnictwo miało być spotkaniem poważniejszej Mariah Carey ze skorą do zabawy Britney Spears. Lekki telenowelowy banał wyczuwam w power balladzie “There You Were” (feat. Marc Anthony), ale już popowo-orkiestrowe “When You Told Me You Loved Me” i “To Fall in Love Again”, disney’owskie “For Your Love” czy jazzująco-gospelowe “His Eye Is On the Sparrow” faktycznie przypominają mi najlepsze spokojne kompozycje nagrywane przez największe divy lat 90. Dopiero w tych utworach możemy przekonać się, że Amerykanka miała kawał głosu.

“Irresistible” Jessiki Simpson jest płytą, która przybiera formę szczelnie zamkniętej kapsuły czasu. Żaden z zastosowanych przez jej ekipę patentów nie przetrwał próby czasu i nie przyczynił się do wykreowania nowych trendów czy choć na chwilę zmienienia trajektorii lotu Simpson po gwiazdorskiej, popowej drodze mlecznej. Nadal zadowolić się musiała miejscem w drugim rzędzie. Zawiniły dość ciężkie, niezbyt przyjemne kompozycje. Choć balladami artystka faktycznie zagrozić mogła Mariah Carey czy Celine Dion.

Warto: Hot Like Fire & When You Told Me You Loved Me

 

One Reply to “RECENZJA: Jessica Simpson “Irresistible” (2001) (#1285)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *