RECENZJA: Placebo “Never Let Me Go” (2022) (#1292)

Kariera działającej od połowy lat 90. brytyjskiej kapeli Placebo utknęła jakiś czas temu w dziwnym punkcie. Z zespołu odszedł jeden z jego członków (perkusista Steve Forrest), a sama grupa złożona już tylko z androgenicznego wokalisty Briana Molko i gitarzysty Stefana Olsdala bardziej niż na tworzeniu nowych piosenek skupiła się na hucznym świętowaniu dwudziestolecia działalności pod marką Placebo. Gdy straciłam nadzieję na nowy krążek, ukazało się “Never Let Me Go”.

Tegoroczne wydawnictwo jest pierwszą pełną premier płytą Brytyjczyków od czasów “Loud Like Love” z 2013 roku. Na albumie tym, podobnie jak i na jego poprzedniku zatytułowanym “Battle of the Sun”, Placebo postanowili sięgnąć po nieco lżejsze, niemalże pop rockowe brzmienia, które gryzły mi się z alt rockowym, mrocznym obliczem ich wcześniejszych dzieł. “Never Let Me Go” jest zanurkowaniem w świat rockowych dźwięków potraktowanych syntezatorami. Chłód od nich bijący scala się z przedstawianymi przez zespół historiami-obrazkami ze współczesnego świata.

With friends like you who needs enemies? pyta gorzko Brian Molko w agresywnym, industrialnym “Forever Chemicals” – piosence z hukiem otwierające “Never Let Me Go”. Kolejna kompozycja, “Beautiful James”, zabiera nas w świat syntezatorowego rocka, który robi także za przebojową podstawę ejtisowego “Try Better Next Time” traktującego o świecie po katastrofie ekologicznej. Mi jednak takie brzmienia bardziej podobają się w metalicznej historii o zawłaszczaniu naszej prywatności “Surrounded by Spies”; dynamicznym post-brextiowym, brutalnie szczerym hymnie “Chemtrails” czy gotyckim “Fix Yourself” okraszonym dobrą radą – go fix yourself instead of someone else.

Moim ulubionym utworem jest kompozycja najbardziej niepozorna z całego zestawienia. Melorecytowane “Went Missing” jest post rockowym, mrocznym dziełem o samotności, w którym serce na milion kawałków rozpada się przy nieśmiałych pytaniach Briana can I have your attention? Grającą na emocjach piosenką są i tęskne “Happy Birthday in the Sky”, w którym zespół wraca myślami do ludzi, których już wśród nich nie ma; oraz zaaranżowana na pianino ballada “This Is What You Wanted” o braniu odpowiedzialności za swoje czyny. Dobrze słucha się i ciemnego, elektro-rockowego, rytmicznego “Hugz” oraz indie rockowego “Twin Demons”. Niespodzianką są symfoniczno-rockowe “The Prodigal” oraz bujające, filmowe “Sad White Reggae”.

Informacja o płytowym powrocie zespołu Placebo pozostawiła mnie obojętną. Czasy gdy zasłuchiwałam się w twórczości brytyjskiej kapeli dawno minęły. Przy okazji premiery “Never Let Me Go” odświeżyłam sobie jednak albumy formacji i przyznać musiałam, że większość z nich ciągle brzmi świetnie. Po słabszych wydawnictwach Placebo zaatakowali z płytą, którą śmiało określić można ich najlepszym krążkiem od czasów “Meds” z 2006 roku. Brian Molko i Stefan Olsdal udowodnili, że jeśli chodzi o depresyjne alt rockowe granie, wciąż zostają w czołówce. Parafrazując tytuł tegorocznego dzieła – never let them go.

Warto: Fix Yourself & Went Missing & This Is What You Wanted

_________________

Placebo ♥ Without You I’m NothingBlack Market MusicSleeping with GhostsMeds Battle for the SunLoud Like Love

One Reply to “RECENZJA: Placebo “Never Let Me Go” (2022) (#1292)”

  1. Dobra płyta, nie tak dobra jak “Sleeping With Ghosts”, ale jednak dobra. Póki co najbardziej podoba mi się jej końcówka, z tymi kilkoma spokojniejszymi, ale też mrocznymi klimatami. No i podobnie jak Ty, wychwyciłem te same fragmenty tekstów, a to fajna sprawa, bo chce się do nich wracać.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *