RECENZJA: Nelly Furtado “7” (2024) (#1522)

Płyta numer siedem wydana siedem lat po poprzedniej – kanadyjska wokalistka Nelly Furtado długo zabierała się do nagrywania nowego albumu. Ukazanie się następcy “The Ride” z 2017 roku nie było w końcu wcale takie oczywiste. Nelly boleśnie przekonała się, że nic nie jest tak ulotne jak sława. Dziś powraca mając nadzieję, że nasza nostalgia za pierwszą dekadą XXI wieku, kiedy to odnosiła największe sukcesy, pomoże jej w sprzedaży numerów z płyty zatytułowanej, a jakże, “7”.

Lata mijają, a przy nazwisku Furtado nieodmiennie wspominany jest Timbaland. Duet ten w latach 2006/2007 był gwarancją przebojów, o których pamięta się do dziś. Ta współpraca jest jednak pieśnią przeszłości. Współcześnie Nelly ma ochotę na zaproszenie do wspólnego muzykowania młodszych twórców nieraz z zupełnie innych części globu. Na “7” podróżujemy do RPA, Szwecji i Kolumbii, choć trudno zapomnieć, że to wciąż album Furtado.

Chociaż lista artystów zaangażowanych w nowy projekt wokalistki jest długa, album otwiera solowa kompozycja. “Showstopper” jest dance popowym kawałkiem, który po paru odsłuchach zostaje w pamięci. Mnie jednak bardziej zachwycił singiel “Corazón” nagrany z kolumbijskim zespołem Bomba Estéreo. Hiszpańsko-angielska kompozycja to niespecjalnie energiczna, ale jakże wciągająca mieszanka latino, r&b, afrobeat i dancehallu. W inną stronę podąża parkietowe, imprezowe “Love Bites” (feat. Tove Lo & SG Lewis). Zabawa  trapem to powolny numer “Crown” (feat. Blxckie), elementy r&b w swoim współczesnym wydaniu opanowały “Better For Worse” (feat. Gray Hawken). Produkcja wokalu Nelly w tym utworze jest niesamowita, podczas gdy Gray przenika gdzieś w tle. Świetną współpracą jest bluesujące “Save Your Breath” (feat. Charmie, Taborah Johnson, Tynomi Banks, Williane 108), w którym tych chóralnych momentów jest sporo. Na deser zostaje piano ballada “All Comes Back” z dojrzałą, wnoszącą sporo nie tylko opanowania, ale i melancholii Charlotte Day Wilson.

Najbardziej niesamowitą solo piosenką Nelly jest zamykająca “7” ballada “Untitled”. Ten utwór to tylko jej głos i fortepian. Jest intymnie, surowo, bardzo osobiście. Ładną spokojną kompozycją jest i krótkie, smyczkowe “Better Than Ever”. Pozostałe tracki to już mniej lub bardziej porywające żywiołowe nagrania. “Honesty” to wesoły pop okraszony disco bitami. “Floodgate” to Furtado ponownie próbująca swych sił w indie popie. Dudniący automat perkusyjny i klimat “Fantasy” przenosi w czasie do ery “Loose”. Jedynie niczym nie zaskakujące dance popowe “Ready For Myself” i wzbogacone o jodłowanie (!), utrzymane w średnim tempie “Take Me Down” należą do utworów, które pomijam.

W ostatnich latach zaobserwować można było spadek zainteresowania twórczością artystek, które jeszcze kilkanaście lat temu były na topie. Nie ma w tym nic dziwnego – każde pokolenie ma swoich ulubieńców, zmieniają się trendy, poszukujemy ciągle czegoś nowego i ekscytującego. Ofiarą tego systemu padła i Nelly Furtado. O ile jednak jej płyta “The Spirit Indestructible” po latach brzmi sympatycznie, tak “The Ride” rozczarowywało. “7” jest powrotem, który miło mnie zaskoczył. Furtado przyłożyła się do pracy, pozwoliła poprowadzić się innych twórcom, ale ani na chwilę nie przestała być sobą.

Warto: Corazón & Untitled

_________

Whoa, Nelly!FolkloreLooseMi PlanThe Spirit IndestructibleThe Ride

Jedna uwaga do wpisu “RECENZJA: Nelly Furtado “7” (2024) (#1522)

  1. Nie słuchałam jeszcze tego albumu, nie śpieszy mi się, chociaż stęskniłam się trochę za Nelly. Po recenzjach wnioskuję, że to nierówne wydawnictwo, na którym znalazło wszystko i nic i chyba muszę się na to przygotować. 😀
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *