Urodzona w 1969 roku brytyjska wokalistka PJ Harvey jest ulubienicą krytyków oraz słuchaczy, którzy ustawiają się w kolejce po każde jej kolejne wydawnictwo. Gra na gitarze elektrycznej, akustycznej, czasami sięga po saksofon i klawisze. Pisze, komponuje, śpiewa. Rzeźbić też potrafi, choć znacznie częściej dłubie przy piosenkach niż w drewnie.
Początki przygody PJ Harvey z muzyką w niczym nie różnią się od opowieści wielu innych gwiazd estrady. Kontakt z najróżniejszymi dźwiękami w domu. Wstępowanie w szeregi lokalnych zespołów, które szybko kończyły swoją działalność. Rozpoczęcie pisania własnych kawałków. I nagle mamy już pierwszy album.
Płyta “Dry” do sprzedaży trafiła pod koniec marca 1992 roku. Po jej premierze w wywiadach PJ Harvey opowiadała, że tworząc ten album poszła na całość, mając świadomość, że pierwsza możliwość nagrania swojego materiału może być także jej ostatnią sposobnością zrobienia tego. Jednak w piosenkach nie czuć nerwowości i niepokoju. W swoich rockowych, pełnych werwy i brytyjskiego zacięcia kompozycjach pokazała na co ją stać, choć dziś słuchając tej płyty artystka wyliczać może rzeczy do poprawki. Wtedy jednak była dwudziestodwuletnią debiutantką, która otrzymała niezwykłą szansę podzielenia się z nami własnymi utworami.
Płytę “Dry” Brytyjka postanowiła rozpocząć jedną ze swoich najlepszych starych piosenek. Niespieszne gitary i pełen bólu głos PJ Harvey są atutami “Oh My Lover”. Takie utwory jak “O Stella”, “Dress”, “Sheela-Na-Gig” czy “Joe” prezentują nam szalone oblicze artystki, atakując słuchacza ostrymi aranżacjami. Spokojniejsze, ale wciąż prowadzone mocnymi refrenami “Victory”, “Hair” i “Fountain” są przystępniejsze i prostsze w odbiorze. Warto także wsłuchać się w zbudowane głównie na dźwiękach basu “Happy and Bleeding”. Ciekawostką jest także w z początku akustyczne, a potem zdominowane przez brzęczące niczym upierdliwy owad skrzypce “Plants and Rags”, w którym czuję, że PJ Harvey całymi siłami stara się utrzymać swój wokal na wodzy i nie zacząć wrzeszczeć do mikrofonu.
Debiutancki album “Dry” opisać można krótko: surowy, absolutnie niemelodyjny i niedopracowany. Z pozoru wszystko jest ok, piosenek słucha się dobrze, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że PJ Harvey stać na dużo więcej.
Wydana nakładem małej, niezależnej wytwóni płyta “Dry” przyniosła PJ Harvey nie tyle rozgłos, co szacunek branży. Krążek należał do grona ulubionych wydawnictw Kurta Cobaina. Magazyn “Rolling Stone” tytułował wokalistkę songwriterką roku i najlepszą nową artystką. Nic więc dziwnego, że postanowiono kuć żelazo póki gorące.
Potencjał PJ Harvey dostrzegła większa wytwórnia płytowa (Island Records), która wysłała artystkę za Ocean, by tam pod okiem Steve’a Albiniego szlifowała swoje nowe kompozycje. Muzyk miał na koncie współpracę z różnymi rockowymi kapelami, więc nie było obawy, że popchnie muzykę PJ Harvey na niepożądane wody. Raczej skieruje jej twórczość na właściwe tory, porządkując brzmienie piosenek, ale równocześnie zostawiając ich zawadiacki charakter. W końcu PJ Harvey była tylko dwudziestotrzylatką, którą rozsadzała energia.
Rozpoczyna się od… delikatnego uderzenia. Niespokojna, rozedrgana gitara w tytułowym “Rid of Me” prowadzi nas do małych, krótkich wybuchów. Co jest z tą PJ Harvey? Gdzie ten pazur? Powściągliwe “Missed”, choć pełne emocjonalnych wokaliz, dalekie jest od żywiołowych kawałków znanych z “Dry”. Słuchając “Legs” dopiero dotarło do mnie, że dwie poprzednie piosenki to cisza przed burzą. Letnią, odświeżającą burzą, która przychodzi co jakiś czas. Idealnie wypada “Rub ’Till It Bleeds”, z początku blues rockowa kompozycja przechodząca z żywiołowy, gitarowy numer. Świetnie słucha się garażowego “Hook”, przeróbki “Highway ’61 Revisited” Boba Dylana (co też ta PJ Harvey zrobiła z tym pogodnym, folkowym numerem… rockowa poezja) oraz wyważonych, dojrzałych “Ecstasy” i “Dry”. Do najciekawszych piosenek na “Rid of Me” bez dwóch zdań należy “Man-Size Sextet”. Bez mocnych brzmień za to z filmowymi smyczkami PJ Harvey także potrafi trzymać słuchacza w napięciu.
Miesiąc. Tyle czasu zajęło artystce nagranie tej płyty. Niby czasu mało, ale Brytyjka spożytkowała go odpowiednio, przygotowując album bijący na głowę i tak niezły debiut. Na “Rid of Me” wciąż dominują nieprzebojowe, gitarowe utwory, wydające się jednak być kawałkami poważniejszymi i doroślejszymi.
Po pracowitych kilku latach PJ Harvey zdecydowała, że czas odpocząć. Zaszyła się w domu, pokazując się fanom tylko raz – podczas gali BRIT Awards w 1994 roku wykonała w duecie z Björk utwór “(I Can’t Get No) Satisfaction” Stonesów. W głuchej puszczy zaczęła pisać nowe piosenki. Tylko ona, niespokojne myśli i kartka papieru. Efektem tego jest album “To Bring You My Love”.
Nawet jeśli wydawało mi się, że albumem „Rid of Me” PJ Harvey pokazała nam swoje nie tyle dojrzalsze, co mroczniejsze oblicze, krążek „To Bring You My Love” boleśnie sprowadził mnie na ziemię. Już nie chodzi o to, by było głośno. Już nie chodzi o to, by na koncertach nie dać publiczności chwili wytchnienia. Twórczość PJ Harvey weszła na zupełnie inny poziom. Artystyczny Olimp. Głębsze brzmienia, przyjaźń z klawiszami, zabawy z elektroniką, ale i rockowy (choć mniejszy) pierwiastek.
Już pierwszy utwór daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z „nową” PJ Harvey. Nieco psychodeliczna, zahaczająca o bluesa kompozycja tytułowa poraża swym spokojem, raz po raz burzonym przez ostrzejsze dźwięki gitary. Lekkim powiewem starej energii i drapieżności są „Meet Ze Monsta” i „Long Snake Moan”.
Dużo na płycie piosenek, które zaskakują. Świetnie słucha się syntetycznego, ciekawie wykonanego „Working for the Man”; akustycznych „C’mon Billy” i „Send His Love to Me” oraz wielowarstwowego, na swój sposób zmysłowego „Down by the Water” z niesamowitą szeptaną końcówką. Najlepsze kawałki? Przede wszystkim „Teclo”, w którym podziwiać możemy śpiewającą niższym głosem PJ Harvey. A to wszystko na tle przyprawiającej o ciarki muzyki. Dreszcze zostają także przy mrocznym, stonowanym „I Think I’m a Mother”. Klimat tej piosenki potęguje posępny, ponury wokal Brytyjki, przepuszczony przez studyjne zabawki. Ozdobą albumu jest melodyjna, elegancka kompozycja „The Dancer”.
Zmiana brzmienia wyszła PJ Harvey na dobre. Piosenki nie zyskały może uroku, bo tu nie chodzi o to, by były wymuskane i „dla grzecznych dziewczynek”, ale zwabiają słuchacza swoją głębią. Weźcie teraz do ręki słownik języka polskiego. Czy pod hasłem „perfekcja” jest wspomniane „To Bring You My Love”? Jak nie, to dopiszcie. Macie moje pozwolenie. Trzeciej płyty PJ Harvey nie da się łatwo zapomnieć.
Niezliczona ilość pochwał. Obecność w rankingach najlepszych i najbardziej przełomowych albumów 1995 roku. Miano jednej z najważniejszych płyt lat 90. A także ogromny sukces komercyjny, który w kontekście zawartej na „To Bring You My Love” muzyki brzmi jak żart. A jednak. Publiczność pokochała Brytyjkę i zaczęła rozglądać się za jej kolejnym krążkiem. Ten ukazał się dopiero trzy lata później.
Uważam, że “Is This Desire?” jest najlepszą płytą, jaką kiedykolwiek nagrałam. Jestem z siebie bardzo dumna. Dałam z siebie 100% – tak nie tylko chwilę po premierze swojej czwartej płyty, ale jeszcze parę lat później zwykła mawiać PJ Harvey. Album jest swoistym rozwinięciem tego, co artystka rozpoczęła trzy lata wcześniej na “To Bring You My Love”. Mocne, rockowe brzmienie zostało zastąpione subtelną, delikatną elektroniką, będącą dodatkiem do żywych instrumentów.
Do hipnotycznego świata “Is This Desire?” wprowadza nas “Angelene”, w zwrotkach wiotka i nieśmiała, w refrenie mocniejsza kompozycja. Następująca po nim króciutkie “The Sky Lit Up” jest ukłonem w stronę dwóch pierwszych albumów PJ Harvey. Starszą twórczość Brytyjki przypominają mi także kapitalne (a przy tym zostające na długo w pamięci) “A Perfect Day Elise” oraz głośne “No Girl No Sweet”. Pozostałe piosenki to zupełnie nowy muzyczny ląd.
Zachwyca tajemnicze, szeptano-śpiewane “The Wind” osadzone w stylistyce chłodnej elektroniki. Świetnie słucha się także wyrazistszego, kończącego się nagle “My Beautiful Leah”. Do najlepszych nagrań nie sposób nie zaliczyć zamykającej album zahaczającej o bluesa ballady “Is This Desire?” oraz cichej, ascetycznej “Catherine”. Warto również sięgnąć po basowy popis w postaci wysublimowanego “Electric Light”; wspaniale zaśpiewane i łączące syntetyczne dźwięki z fortepianem “The Garden”; mroczne, gorączkowe “Joy” oraz spokojne “The River” z przykuwającymi uwagę trąbkami.
Płytą “To Bring You My Love” PJ Harvey postawiła sobie poprzeczkę niezwykle wysoko. Nie sądziłam, że albumem “Is This Desire?” zdoła przebić samą siebie. Życie lubi jednak zaskakiwać. Ten eksperymentalny i będący zagadką dla starszych sympatyków wokalistki materiał nie traci na aktualności. Chociaż na początku płyta sprawia wrażenie cichej i monotonnej, godziny z nią spędzone pozwalają na odkrycie różnych ciekawostek i nazwanie jej najlepszym albumem PJ Harvey z lat 90.
Witam,
Dzięki za obszerny i wyczerpujący wpis o ikonie lat 90-tych. Uwielbiam ją:) Moja ulubiona płyta to “To Bring Yoy My Love”.
Pozdrawiam:)
P.S.
Świetny blog pod względem merytorycznym. Gratuluje!
Relacje ze zlotu+premiera teledysku-więcej w NN
http://www.ewa-singer.blog.onet.pl
Miło, że wzięłaś “Pi Dżejkę” na tapetę 🙂 O niej nigdy za mało 🙂
Znam kilka jej piosenek,ale po płyty nigdy specjalnie nie sięgałam.Muszę nadrobić zaległości.
Kompletnie nie kojarzę postaci PJ Harvey. To okres muzyczny, na którym kompletnie się nie znam. Chociaż może i znam jakiś z jeden utwór tylko po prostu nie kojarzę z tytułu. 🙂
http://zyciejestmuzykaaa.blogspot.com
Ojej, jaki długi i wyczerpujący wpis – świetnie mi się czytało, bo bardzo lubię i doceniam muzykę PJ Harvey. Z tych płyt najbardziej lubię Is This Desire ale wszystkie od czasu do czasu goszczą w moim odtwarzaczu 🙂
http://improvisation-no11.blogspot.com
Premiera klipu już jutro+ Leporelo ma już rok-więcej w NN
http://www.ewa-singer.blog.onet.pl
Vanessa wróciła z wakacji-więcej w NN
http://www.vanessa-actress.blog.onet.pl
Słyszałam o tym zespole, ale nie znam ich żadnej piosenki. Na http://jlo-poland.blogspot.com/ NN
Bardzo rzetelny wpis. Moim faworytem jest album DRY 🙂
Mam przeogromny sentyment do Dry.