#614, 615, 616, 617 Lata 90. w perspektywie Kylie Minogue: “Rhythm of Love” (1990) & “Let’s Get to It” (1991) & “Kylie Minogue” (1994) & “Impossible Princess” (1998)

Urodzona w 1968 roku australijska gwiazda Kylie Minogue swoją karierę rozpoczęła od… telewizji. Artystka nie wystąpiła jednak w żadnym z talent show, ale dostała rolę w telenoweli “Sąsiedzi”. Co ciekawe kolejne odcinki tego serialu powstają do dziś. Swoim muzycznym talentem zabłysnęła podczas charytatywnego koncertu z udziałem gwiazd “Sąsiadów”, co zwróciło na nią uwagę i doprowadziło do podpisania kontraktu z jedną z wytwórni. Szybko wydano na singlu “The Loco-Motion” i machina ruszyła…

Początek muzycznej kariery Kylie to pracowity i intensywny czas. “Kylie” i “Enjoy Yourself” ukazały się w odstępie mniej niż jednego roku. Do tego doszła promocja singli i trasy koncertowe. Artystka zawędrowała aż do Europy, chętnie występując przed brytyjską publicznością. W międzyczasie Minogue rozpoczęła pracę nad następnymi nagraniami. Wydany na samym początku lat 90. krążek “Rhythm of Love” nazwać możemy jej przełomowym, bo pierwszym, na którym Kylie stanęła na równi z innymi autorami piosenek i przelała na papier swoje przemyślenia.

RHYTHM OF LOVE (1990)

Dwie wydane pod koniec lat 80. płyty “Kylie” i “Enjoy Yourself” są wydawnictwami, na które dziś patrzy się z rozrzewnieniem i ciekawością. Nie są to płyty nie wiadomo jak bardzo oryginalne czy przełomowe, ale pomogły przebić się do świadomości słuchaczy nieznanej wówczas Australijce.

Albumy pełne są dość prostych, wpadających w ucho piosenek spod znaku dance popu i bubblegum popu, które nieobce były także w twórczości debiutującej chwilę wcześniej Madonny. Obecność na nich wielu przebojów (m.in. “I Should Be So Lucky”, “Never Too Late” i “The Loco-Motion”) sprawia, że “Kylie” i “Enjoy Yourself” wciąż mogłyby być mocnymi propozycjami na imprezowej playliście. W podobną stronę skręca i trzecia płyta w dorobku Kylie, “Rhythm of Love”, która – choć wydana już w nowej dekadzie – wciąż tęsknym okiem spogląda na minione lata 80.

Album otwiera “Better the Devil You Know” – szybka, dance popowa kompozycja, w której poznajemy nieco inną twarz Kylie. Wokalistka postawiła na mocne wykonanie, przez co ta bez wątpienia niezła piosenka sprawia wrażenia wykrzyczanej. Do tańca zapraszają nas także kolejne propozycje Minogue – funkujące disco w postaci “Step Back in Time” i flirtujące z house “What Do I Have to Do”. Nieco spokojniej robi się w przywodzących na myśl lata 80. “Secrets” i podszytym komputerową melodyjką “Always Find the Time”. Obie piosenki są ładnym wprowadzeniem do balladowej, pogodnej kompozycji “The World Still Turns”, która należy do najlepszych nagrań na “Rhythm of Love” i zwraca uwagę saksofonową solówką. “Shocked” ponownie wprawia nas w imprezowy nastrój, będąc najlepiej zaśpiewanym kawałkiem na wydawnictwie. Dużo dzieje się w “One Boy Girl” – czasem Minogue śpiewa dziewczęcym głosem, innym razem chce pokazać tkwiącą w niej buntowniczkę i… raperkę. Nie za dużo tego dobrego? Niczym szczególnym nie wyróżnia się “Things Can Only Get Better” i “Rhythm of Love”. Madonnowe “Count the Days” zyskuje dzięki obecności chórku.

Wydawnictwa poprzedzające trzeci album Australijki wydają się przy nim być płytami stworzonymi pod wpływem chwili, impulsu. “Kylie” i “Enjoy Yourself” to zabawa. Coś na serio zaczęło dziać się dopiero na trzecim krążku Minogue. “Rhythm of Love” to porcja przemyślanej, nie mniej przebojowej muzyki. Zmieniła się za to Kylie, która z dziewczynki stała się świadomą siebie kobietą.

LET’S GET TO IT (1991)

Nie minął rok od premiery “Rhythm of Love”, a Kylie Minogue już zaatakowała kolejnym wydawnictwem, na które (z małą pomocą) napisała ponad połowę piosenek. O ile na poprzedniku artystka wciąż inspirowała się szczęśliwymi dla niej latami 80., tak “Let’s Get to It” jest śmiałym krokiem w stronę stylistyki ostatniej dekady XX stulecia. Słuchacze jednak nie do końca polubili inne oblicze Minogue i na chwilę odwrócili się od wokalistki, sprawiając, że jej czwarta płyta tak długo kurzyła się na sklepowych półkach, że aż zaprzestano jej tłoczenia. Można zamienić to dziś w żart i powiedzieć, że “Let’s Get to It” stało się towarem luksusowym. Czy i piosenkom da się doczepić łatkę “exclusive”?

Na czwarty studyjny album australijskiej gwiazdy składa się jedynie dziesięć utworów, które układają się w dość krótką, bo zaledwie czterdziestominutową podróż po myślach i emocjach Kylie Minogue. Zaczyna się zaskakująco, bo utworem, jakiego artystka w swojej dyskografii jeszcze nie miała. “Word Is Out”, jak i większa część utworów Australijki z 1991 roku, nawiązuje do modnej na przełomie lat 80. i 90. stylistyki new jack swing, czyli fuzji muzyki tanecznej, r&b, hip hopu i jazzu. Jeszcze lepiej przedstawia się śmielej osadzone w skocznej jazzowej estetyce, prrrrykające “Give Me Just a Little More Time” (cover utworu zespołu Chairmen of the Board). Dobrze słucha się spokojniejszego, nawiązującego do “Control” Janet Jackson numeru “Too Much of a Good Thing” oraz wyrafinowanego i eleganckiego “Finer Feelings”, będącego najlepszym utworem na płycie. Pozytywne wrażenie zostaje także po odsłuchaniu jedynego duetu na krążku – musicalowego, urokliwego “If You Were with Me Now” z Keithem Washingtonem.

Drugą połowę “Let’s Get to It” otwiera subtelnie przebojowa tytułowa kompozycja, która powoli wyprowadza z baśniowego świata, do którego zabrały nas dwie ostatnie piosenki Minogue. Nieco więcej tanecznego blasku ma “Right Here, Right Now”. Następujące po nim “Live and Learn”, wsparte chórkiem, w pamięci na długo nie zostaje, choć wprowadza mnie w błogi nastrój. Spośród wszystkich piosenek zawartych na czwartym albumie Kylie wyróżnia się bardzo proste “No World Without You”. To piękna, akustyczna kompozycja, obok której nie da się przejść obojętnie. Zadziwia zamykające krążek “I Guess I Like It Like That”, cechujące się nowoczesnym (w kontekście 1991 roku) popowo-housowym brzmieniem, samplujące na dokładkę “I Like It Like That” hip hopowego trio Salt-N-Pepa.

“Let’s Get to It”, choć płytą jest dość krótką, zaskakuje swoją intensywnością i dostarcza wielu wrażeń. Kylie Minogue zaczęła kombinować ze swoją muzyką i swego czasu wielką niewiadomą stanowić miał jej kolejny krok na muzycznej scenie.

KYLIE MINOGUE (1994)

Po pracowitym okresie (cztery płyty w cztery lata, masa koncertów i wyczerpująca promocja kolejnych singli) Kylie Minogue postanowiła zrobić sobie krótką przerwę, by odetchnąć i zastanowić się, co dalej. Tym bardziej, że poprzedni album, “Let’s Get to It”, przepadł na listach przebojów. Wokalistka podpisała kontrakt z nową wytwórnią oraz zmieniła współpracowników, ale nie zrobiła nic, by jej muzyka powróciła do czasu beztroskich przebojów z lat 80. Wręcz przeciwnie. Podjęła ryzyko i nagrała najbardziej udaną płytę w swojej karierze.

Już pierwsza kompozycja, jaką jest singlowe i – co ciekawe – cieszące się swego czasu niemałą popularnością “Confide in Me”, udowadnia, że twórczość Kylie Minogue weszła na zupełnie nowy, wysoki poziom. Filmowe, smyczkowe rozpoczęcie przeistacza się w trip hopowe, lekko egzotyczne brzmienie. Porywające “Confide in Me” plasuje się w gronie moich ulubionych nagrań artystki. Następne propozycje Minogue, “Surrender”, “Where Is the Feeling?” (przypominające klimaty z “Let’s Get to It”) i “If I Was Your Lover” celują w lżejsze, taneczne tony.

“Put Yourself in My Place” to power ballad na miarę lat 90. Brzmi naprawdę okazale, choć nieco znika przy “Dangerous Game” – drugim, po “Confide in Me”, najlepszym nagraniu na albumie. Jest to bardzo elegancka, świetnie wykonana (Kylie w końcu chwali się skalą swojego głosu!) piosenka o jazzowym zabarwieniu. Na kolejny spokojny numer zapowiada się “Automatic Love”, jedyna kompozycja, w napisaniu której brała udział Minogue. W rzeczywistości jest to sympatyczny, bujający utwór. Na parkiet ponownie zaprasza nas inspirowane muzyką house, siedmiominutowe “Where Has the Love Gone?” oraz stonowane, dance popowe “Falling”. Zamykająca płytę młodzieżowa kompozycja “Time Will Pass You By” jest najsłabszym utworem na wydawnictwie. Brzmi bardziej jak numer z musicalu pokroju “High School Musical” niż piosenka, która mogłaby konkurować z pozostałą dziewiątką znajdującą się na “Kylie Minogue”.

Największym mankamentem piątego wydawnictwa Australijki jest przykry fakt, że wokalistka nie zaprzątała sobie głowy ani pisaniem, ani produkcją nagrań. Razi to tym bardziej, że płyta zatytułowana została “Kylie Minogue”, podpowiadając niejako, że mamy do czynienia z osobistym albumem. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przygotowane przez innych utwory to “Himalaje muzyki rozrywkowej”. “Kylie Minogue” to wciągający, ani na chwilę nie nużący słuchacza krążek.

IMPOSSIBLE PRINCESS (1998)

“Impossible Princess” jest płytą, która poleciłabym nie tyle fanom twórczości australijskiej wokalistki, co osobom, które dotąd odrzucały od siebie myśl, że mogłyby posłuchać czegoś od kobiety, która na świat wydała “I Should Be so Lucky” czy “In Your Eyes”. Szósty studyjny album Kylie zawiera nie tylko utwory flirtujące z trip hopem, ale i… muzyką indie. Intryguje fakt, że wokalistka brała czynny udział nie tylko w pisaniu utworów, ale i ich produkcji.

“Too Far”, pierwsza piosenka na trackliście, to znakomita kompozycja osadzona w klimatach drum and bass. Jest to wyraziste, efektownie wykonane nagranie, w którym Kylie nie brzmi tak słodko i niewinnie. Następujące po nim “Cowboy Style” niewiele ma wspólnego z country. To raczej porządny, orientalny, popowo-elektroniczny numer, w którym żywe instrumenty przecinają się z syntezatorami. Jeszcze dalej idzie “Some Kind of Bliss”, wyprodukowany przez Jamesa Deana Bradfielda z Manic Street Preachers kawałek, w którym wyraźnie słychać rockowe inspiracje. Co więcej – utwór nie został potraktowany komputerowymi efektami. Bujające “Did It Again” jest piosenką, w której ujawniają się wpływy indie.

“Breathe” jest powrotem do elektronicznej stylistyki. Zachwyca klimatyczne, delikatne “Say Hey”, które spodobać się może fanom Björk. Trance’owe, wędrujące w mroczniejsze rejony “Drunk” to kolejna udana kompozycja. Kontrastuje ona z pozbawionym elektronicznych brzmień indie rockowym “I Don’t Need Anyone”. Do gustu przypadło mi trip hopowe, rozleniwiające nagranie “Jump” oraz seksowne, jazzujące “Through the Years”. Z marzycielskiego świata wyrywa nas “Limbo”. To rozszalała, taneczna kompozycja ze świetnymi partiami gitary elektronicznej. Zamykający album utwór “Dreams” jest numerem niepodobnym do żadnego innego na płycie. Kylie połączyła w nim kilka kierunków, otrzymując orkiestrowe nagranie z wpływami i indie, i elektroniki. Ładne to i ciekawe.

Smuci mnie (ale jednocześnie – niestety – nie dziwi) słaba sprzedaż tej płyty. Słuchacze po raz kolejny pokazali, że od filigranowej blondynki wolą otrzymywać prostsze, mniej ambitne piosenki. I chociaż Kylie mogła być z “Impossible Princess” naprawdę dumna, nie zdecydowała się dotąd na powrót do takiej stylistyki, serwując nam nudniejsze i prostsze krążki pokroju “Aphrodite” czy “Light Years”. Od początku swojej kariery Minogue porównywana była do Madonny. Chociaż później twórczość obu pań nie krzyżowała się tak często, nie da się ukryć, że dla jednej i drugiej lata 90. były najbardziej świetlistym okresem w karierze.

9 Replies to “#614, 615, 616, 617 Lata 90. w perspektywie Kylie Minogue: “Rhythm of Love” (1990) & “Let’s Get to It” (1991) & “Kylie Minogue” (1994) & “Impossible Princess” (1998)”

  1. Ten fragment o braku artystycznego udziału Kylie w tworzeniu self-titled jest nieco krzywdzący. Podczas pierwszej sesji nagraniowej Minogue napisała bodajże osiem piosenek, które jednak zostały odrzucone przez wytwórnię. Ostatecznie zatrudniono tekściarzy, a z piosenek stworzonych przez samą artystkę wykorzystano tylko Automatic Love. Gotta Move On i Diffucult by Design umieszczono kilka lat później na kompilacji Hits+, a Love Is on the Line wyciekło do sieci. Wciąż nie znamy jednak kilku kompozycji pochodzących z tamtej sesji, szkoda!

    Jeśli chodzi o mnie, to również najbardziej lubię Kylie Minogue, bodajże jej najbardziej spójny i konsekwentny album, a jednocześnie każdy utwór słuchany osobno zachwyca, osobiście bardzo lubię nawet Time Will Pass You By (swego rodzaju mrugnięcie w stronę wcześniejszej twórczości, a zarazem jej ostateczne pożegnanie), choć zgodzę się, że to najsłabszy kawałek na wydawnictwie. Impossible Princess również jest znakomite, choć w przeciwieństwie do KM patrzę na nie bardziej jako na zbiór doskonałych piosenek niż przemyślany krążek. Czasem myślę, że to może lekka wada, ale z drugiej strony same piosenki są naprawdę wspaniałe.

    Rhythm of Love to najlepszy z jej pierwszych czterech krążków, lekki powiew świeżości, a jednocześnie pierwsze znaki (Devil, SBIT), że ona jeszcze namiesza. Let’s Get to It jest już dziś zapomniane, bardzo niedocenione, co po części rozumiem (nie brzmi już tak świeżo, jest lekko drętwe), ale to wciąż bardzo przyjemny materiał, a Finer Feelings to jedna z jej najlepszych kompozycji.

    Pozdrawiam 🙂

  2. Rany, jak ja nie znoszę Minogue. Chyba jedno z największych beztalenci w popie. To, że Madonna np. nie umie śpiewać to słychać na kilometr. Ale Kylie pod tym względem pokonuje ją w przedbiegach. Nie czaję dlaczego w ogóle zrobiła karierę.

  3. Jedyny utwór Kylie jaki kojarzę z lat 90-tych to “Your Disco Needs You”. Muszę się kiedyś zapoznać z jej całą dyskografią. Będzie może kiedyś recenzja jej debiutanckiego albumu? 🙂
    U mnie nowa notka, zapraszam i pozdrawiam.

  4. Pingback: via

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *