#728, 729, 730 Karnawałowe recenzje: La Roux “La Roux” (2009) & Giorgio Moroder “Deja Vu” (2015) & AlunaGeorge “I Remember” (2016)

Karnawał w pełni, więc warto do swojego odtwarzacza (lub wyszukiwarki na Spotify czy innym streamingowym cudeńku) wrzucić płyty, przy których choć myślami przeniesiemy się na dobrą imprezę. Ja wybrałam trzy i biorę się za sprawdzanie, która z nich zostanie ze mną trochę dłużej niż kilka najbliższych tygodni.

Elly Jackson, głos duetu La Roux (dziś występująca solo po odejściu towarzyszącego jej od początku producenta Bena Langmaida) zakochała się w muzyce za sprawą nagrań Carole King, Nicka Drake’a i Joni Mitchell. Jej zamiłowanie do folkowych brzmień zastąpione zostało zainteresowaniem twórczością takich formacji jak Eurythimcs, Depeche Mode i The Knife. Elektroniczne i synthpopowe dźwięki zostały z nią na długo i stały się podkładem do własnych nagrań – takich jak te z debiutanckiego “La Roux”.

Album rozpoczynałby się z wysokiego C. Melodia “In For the Kill” przebija na wylot, zaskakując swoją kontrolowaną ostrością. Nieco mniej niestety podoba mi się przyduszony śpiew Elly. Wokalistka ciekawiej i zadziorniej brzmi w następnej propozycji, jaką jest “Tigerlily”. To równa piosenka o wakacyjnym klimacie, który na chwilę burzy złowrogi męski głos pojawiający się pod koniec nagrania. Bez takich zaskoczeń obeszło się synth popowe “Quicksand”, po którym dostajemy utwór, który każdy w mniejszym bądź większym stopniu kojarzy. “Bulletproof” to wizytówka La Roux i jednocześnie najlepsza kompozycja na ich debiutanckim longplay’u. Szybki rytm i podszyte pewnym rozdrażnieniem wykonanie Jackson współgra z buchającym kobiecą siłą i niezależnością tekstem (I’ll never let you sweep me off my feet).

Pod pomysłowym tytułem “Colourless Color” skrywa się mało oryginalny, choć przyjemny kawałek. Niczym nowym nie zaskakuje także “I’m Not Your Toy”, po którym La Roux serwują nam chwilami uderzającą w melancholijny, choć nieprzesadnie jesienny klimat elektroniczną balladę “Cover My Eyes”. Spokojniejszych rejonów nie opuszcza także “As If By Magic”. Powrót żywszych, lecz nie kipiących energią dźwięków następuje w zaśpiewanym przez Elly wyższym głosem “Fascination”. Końcówka albumu przynosi nam intrygujące, mechaniczne ‘”Reflections Are Protecion” oraz delikatnie zaśpiewaną balladę “Armour Love”, której oczywiście nie obce są elektroniczne efekty. Oba utwory należą do mojej la roux’owej czołówki.

Pamiętam czasy, kiedy “Bulletproof” hulało w eterze. Ależ mi się ta piosenka wówczas nie podobała! I, swoją drogą, odpychała od debiutanckiej płyty duetu La Roux. Z czasem – w myśl dobra elektronika nie jest zła – doceniłam takie brzmienie, chętnie dopuszczając do siebie nie tylko albumy proponujące nam ambitniejsze komputerowe dźwięki, ale i te, które powstały z myślą o zwyczajnej, tanecznej zabawie. Do drugiej grupy jak ulał pasuje “La Roux” – album odświeżający melodie lat 80. w sposób lekki, prosty i przyjemny. Te piosenki potrafią poprawić nastrój.

Premiera tej płyty była wielką niespodzianką. Kto by przypuszczał, że włoski DJ i producent Giorgio Moroder przerwie muzyczną emeryturę i po trzydziestu latach powróci z premierowym materiałem. Przeszło dziś siedemdziesięcioletnia ikona disco dała nam o sobie znać już w 2013 roku, tworząc z Daft Punk utwór “Giorgio by Moroder”. Włocha spokojnie nazwać można królem tanecznej muzyki, a produkowanych przez niego piosenek (to właśnie on odpowiada za sukcesy Donny Summer) mimo upływu lat dobrze się słucha.

“Déjà Vu” pokazuje nam, że Włoch ma sporo młodych znajomych w branży muzycznej. Stąd obecność kompozycji, w których gościnnie pojawiają się znane nazwiska popowego światka. Nie wszyscy jednak zdali egzamin. Najlepiej w electropopowych nagraniach Morodera wypadły Kylie Minogue, Kelis i Foxes. Ta pierwsza w “Right Here, Right Now” – piosence inspirowanej także funkiem i disco – czuje się bardzo komfortowo, od lat nam w końcu udowadniając, że ze świecą szukać drugiej takiej gwiazdy rytmicznego, lekkiego disco-popu. Soulujący, charakterystyczny wokal Kelis świetnie dopełnia “Back and Forth”. Oldskulowe, zróżnicowane “Wildstar” z Foxes wydaje się być przypomnieniem dobrych czasów tanecznej muzyki. Przyzwoicie, choć znacznie słabiej wypadają m.in. doprawiony małą szczyptą patosu numer tytułowy (feat. Sia), funkujące “Tempted” (feat. Matthew Koma) oraz “Tom’s Diner” z nieprzypominającą siebie Britney Spears. Niechętnie wracam do tandetnego “Diamonds” (feat. Charli XCX), jeszcze bardziej kiczowatego “Don’t Let Go” (feat. Mikky Ekko) i serwującego nam coś na kształt nieudanego trapu “I Do This For You” z nijaką Marlene na wokalu.

Przerwa w karierze Giorgio Morodera spowodowana była spadkiem popularności disco w latach 80. Dziś jednak brzmienie sprzed paru dekad chętnie odświeżane jest przez różnych twórców, czego najlepszym przykładem mogą być wspomniani we wstępie panowie z Daft Punk i ich niesamowity krążek “Random Access Memories”. Moroder postanowił zrobić coś innego, jakby chcąc nam udowodnić, że trzyma rękę na pulsie i jest świadomy nowych muzycznych trendów. I ta próba konkurowania z młodszymi DJ’ami zakończyła się fiaskiem. “Déjà Vu” to płyta, która mogła być jednym z najlepszych tanecznych wydawnictw ostatnich lat. Piszę mogła być, bo niestety zamiast przypominających o erze disco brzmień dostaliśmy ciężki, electropopowy materiał, przy którym nawet nie chce mi się wchodzić na parkiet. Może ta emerytura to nie był taki zły pomysł?

Aluna Francis i George Reid pojawili się w czasie, kiedy brytyjska elektroniczno-taneczna muzyka przeżywała bardzo dobry okres, związany z ponownym zapatrzeniem na UK garage i wkroczeniem na scenę takich twórców jak Disclosure, którzy pierwsze numery majstrowali w domowych zaciszach, by potem podbijać nimi Internet. Szybko ukazała się debiutancka płyta założonego przez nich duetu AlunaGeorge. “Body Music” (ukłon w stronę “Body Language” Kylie?) miksowało UK garage z synth popem i r&b, oddając nam okraszone słodkim głosem Francis utwory, podczas których słuchania przestawał dziwić osobliwy tytuł albumu – te piosenki powstały, by wprawić w trans każdą część naszego ciała. Przed jego następcą stanęło więc ciężkie zadanie.

Chociaż stylistyka albumu wielkiej rewolucji nie przeszła, zmienił się rozkład sił. W natłoku innych gości Aluna i George na własnym krążku wydają się być tylko dodatkami. Teksty piosenek mają po kilku autorów, a żadnej z kompozycji Reid nie wyprodukował samodzielnie. Sprawia to, że “I Remember” brzmi jak imprezowa składanka – starannie przygotowana, ale bezpłciowa.

Zaczyna się od błyszczącego “Full Swing”, którego zamglony klimat stworzony dziewczęcymi, rozmarzonymi wokalami Aluny burzy wciśnięta na siłę rapowa partia Pella. Lepiej wypada powolne, inspirowane trapem “My Blood” (feat. ZHU), w którym jednak brakuje mi mocniejszego, rozbudzającego momentu. Utwór kontrastuje z sympatycznym, oldskulowym pop nagraniem “Not About Love” i buchającym tanecznym żarem, choć mało ciekawym “Hold Your Head High”. Kolejną taneczną bombę (albo lepiej – bombkę) otrzymujemy już po chwili. Melodyjne “Mean What I Mean” wyróżnia się z tłumu jazgotliwym podkładem. Całość dopełniają przyzwoite nawijki Leikeli47 i Dreezy. Spokojniejszymi parkieciakami są nużące “Jealous”, tytułowe “I Remember” (produkcja Flume’a) oraz plastikowe “Wanderlust”. Najlepsze premierowe nagrania AlunaGeorge zostawili na drugą część płyty. Najbardziej oczarowały mnie “I’m in Control”, “In My Head” i “Mediator”. Pierwsza z nich, flirtująca z dancehallem, równie dobrze mogła wyjść spod ręki chłopaków z Major Lazer. Druga jest zerknięciem w stronę UK garage. “Mediator” zaś to największa niespodzianka albumu. W tym pościelowym, słodkim nagraniu Brytyjczycy zaczerpnęli inspiracje z rhythm’and’bluesa z lat 90. i przepuścili je przez własny elektroniczno-popowy styl.

W ciągu tych trzech lat, jakie dzielą “Body Music” i “I Remember”, AlunaGeorge nie zapomnieli, jak robi się muzykę pod parkiety. Nowy album duetu przynosi nam kolejną porcję wpadających w ucho refrenów i dźwięków idealnych do potupania nóżką. Mniej w tym jednak finezji, oryginalności a przede wszystkim Aluny i George’a. Może warto przy tworzeniu kolejnej płyty nie dzielić się tak robotą z innymi?

8 Replies to “#728, 729, 730 Karnawałowe recenzje: La Roux “La Roux” (2009) & Giorgio Moroder “Deja Vu” (2015) & AlunaGeorge “I Remember” (2016)”

  1. Mnie z kolei “Random Access Memories” Daft Punk zupełnie nie rozczarował! Wręcz przeciwnie, uważam, że tym albumem ugruntował sobie pozycję najlepszego współczesnego twórcy muzyki elektronicznej.
    Giorgio Morodera cenię od lat za jego produkcje. Wielka szkoda, że na płycie nie znalazła się jego ostatnia kolaboracja z Donną Summer przed jej śmiercią. Gdyby ten kawałek był bardziej promowany stałby się murowanym przebojem. Nie mniej jednak singiel z Kylie Minogue bardzo trafiony 🙂 Pasuje do stylu jej muzyki 🙂 Giorgio śmiało mógłby być producentem całej płyty Australijki!
    Polecam najnowszy post na moim blogu “51 znanych coverów i ich zapomniane pierwowzory” http://muzycznyarcheolog.blog.pl/?p=889

  2. Przesłuchałam wszystkich opisanych płyt, ale to niestety nie mój styl, niezbyt dobrze bym się bawiła przy takiej muzyce, jeszcze najbardziej rozruszałaby mnie płyta Giorgio Morodera. Dobrze jednak czasem posłuchać czegoś innego, wyjść poza kilka gatunków muzycznych, których słucham na co dzień. Pozdrawiam 🙂

  3. La Roux bardzo, bardzo lubię, nawet jeśli szału nie robi, ani niczego nie urywa. Mnie się to podoba, a “Bulletproof” uwielbiam odkąd pierwszy raz usłyszałam. I od tamtego momentu fascynuje mnie wizerunek Elly.

  4. Z tej trójki kojarzę tylko La Roux, a właściwie to tylko “Bulletproof” i nie trawię tej piosenki. Znaczy się w tej wersji, bo werję Melody Thornton tak uwielbiam, że na stałe zagościła na mojej mp3 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *