RECENZJA: Alessia Cara “In the Meantime” (2021) (#1274)

Kanadyjska wokalistka Alessia Cara po paru solowych przebojach (“Here”, “Scars to Your Beautiful”) i zaangażowaniu się w hity “Stay” Zedda czy “1-800-273-8255” Logic spadła w mainstreamowy niebyt mimo prezentowania nam brzmień, którym daleko do eksperymentów i popowej wywrotności. I chyba przestała się tym przejmować, bo jak wytłumaczyć fakt, że jej nowy, trzeci krążek w erze streamingu i szybkiego pochłaniania muzyki składa się z aż osiemnastu utworów, dla których miejsca w radiu nie ma?

Alessia jest artystką, którą szanuję, lecz z której twórczością nie wiążą mnie żadne specjalne wspomnienia, a ona sama nie przyciąga mnie do siebie niczym magnez. Dość powiedzieć, że o ukazaniu się albumu “In the Meantime” dowiedziałam się dobrych kilka po tym, jak płyta zaczęła kurzyć się na sklepowych półkach. I z pewnością nie tylko ja przegapiłam jej premierę, bo cyfry w serwisach streamingowych są dla Cary okrutne – mało kto słucha jej nowych piosenek. A naprawdę warto.

Retro popowe intro “Unboxing” o narastającej atmosferze hukiem otwiera album, choć pojawiająca się w nim lekka nerwowość nie została przeniesiona na kolejne nagrania. W Alessi nadal sporo jest spokoju i opanowania. Intro przeskakuje w zabarwione reggae “Box in the Ocean”, które przypominać może bujające, słodkie numery z początków kariery Meghan Trainor. Kolejne trzy utwory odpowiadają za najlepsze momenty “In the Meantime”. Mamy tu inspirowane bossa novą, eleganckie “Bluebird”; świeże, lekko hip hopowe “Lie to Me” oraz “Shapeshifter” – jeśli ta ciemniejsza, rhythm’and’bluesowa produkcja kojarzy wam się z Amy Winehouse, to spieszę donieść, że za jej produkcję odpowiada Salaam Remi. W podobne, choć nieco żywsze brzmienia uderzają “Fishbowl” i “Voice in My Head”.

Podobieństw do innych artystek można tu jeszcze kilka wyciągnąć. Muśnięte tanecznym błyskiem “Apartment Song” przywodzi na myśl pastelowość Ariany Grande. Akustyczno-tropical popowe “Drama Queen” oraz chillujące “I Miss You, Don’t Call Me” spodobać by się mogły Selenie Gomez gdyby raz jeszcze kompletowała materiał na “Rare”. Zaaranżowana m,in. na pianino ballada “Best Days” jest poruszającą odą do przemijającej młodości – podobna tematyka zwraca uwagę u Lorde. Komu mało ballad autorstwa Alessi, ten zainteresować się powinien folk popowym “Slow Lie”. Komu za to mało tanecznych brzmień, ten do sprawdzenia dostaje m.in. “Somebody Else”, “Find My Boy” czy “Clockwork”.

Alessia Cara na “In the Meantime” jest młodą dziewczyną mającą za sobą kilka sercowych problemów. To właśnie wokół tego tematu kręcą się słowa jej nowych kompozycji. Nie jest to jednak album specjalnie smutny czy przygnębiający. Wciąż sporo tu słońca i ciepłych, nietkniętych komputerowymi efektami dźwięków. Szczęśliwie obróbki uniknął i sympatyczny wokal Kanadyjki. Podoba mi się jej sięganie po mniej nowoczesne brzmienia (życzyłabym sobie nawet, by jej kolejny krążek w całości wyprodukował Salaam Remi), choć przyznam, że całość jest zwyczajnie za długa i łatwo stracić wątek. Warto jednak zebrać dla siebie kilka pojedynczych piosenek.

Warto: Bluebird & Shapeshifter

_____________

Know-It-AllThe Pains of Growing

One Reply to “RECENZJA: Alessia Cara “In the Meantime” (2021) (#1274)”

  1. Mamy chyba podobnie do Ciebie. Z jednej strony szanuję Alessię za kilka naprawdę w porządku piosenek, ale tak całościowo, muzycznie, za bardzo nie wiem, o co jej chodzi. Ktoś mi ostatnio bardzo polecał jej nową płytę, ale po zobaczeniu ilości utworów zdecydowałem się tylko poskakać po numerach. Nie chcę mówić, że Alessia jest nudna, bo nie lubię tego słowa, ale…, chyba…, brakuje jej pomysłu na siebie.

    Pozdrawiam i zapraszam na nowy wpis.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *