Dzieląca się swoją muzyką od 2020 roku amerykańska wokalistka Kathryn Mohr chyba nie zauważyła, że czasy, gdy izolacja społeczna była czymś na porządku dziennym, mamy już za sobą. W celu nagrania debiutanckiej płyty opuściła słoneczną Kalifornię i na kilka tygodni zaszyła się w dawnej fabryce pakowania ryb na wschodzie Islandii. Bez niczyjej pomocy stworzyła album, o którym tak łatwo się nie da zapomnieć.
Ambientowe dźwięki i niespieszna gra gitary akustycznej towarzyszą wysokim wokalom Mohr w otwierającej krążek piosence “Diver”. Warto się im przysłuchać, gdyż w niewielu utworach jej głos jest tak klarowny. W kolejnym z nagrań, “Rated”, prowadzi już przytłumiony monolog na tle ciemnego dźwiękowego pejzażu. Nie przypomina to piosenki w tradycyjnym jej rozumowaniu, a podobne wrażenie towarzyszy wysłuchaniu klaustrofobicznego “Cornered”. Szepty i efekty echa posłużyły budowaniu niepokojącej atmosfery w cichym “Driven”. Dobiegające jakby z oddali nucenie przygniata w dronowym “Horizonless”. Nałożone na siebie wokale w elektronicznym, ponurym “Waiting Room” doprowadzają do lekkiego obłędu. Pięknie prezentuje się skromne, bluesujące “Petrified”. Garażowe, pełne zniekształconych gitar “Take It”, post punkowe “Elevator” czy lo fi “Wheel” brzmią, jakby Kathryn przeniknęła się świadomości najntisowej PJ Harvey. Zaskakuje przy nich zaaranżowane na pianino, wzbogacane w drugiej połowie złowrogimi dźwiękami “Prove It”.
“Waiting Room” nie jest albumem dla każdego i warto to podkreślać. Kathryn Mohr wybrała dla siebie podobną drogę, co chociażby Emma Ruth Rundle, Chelsea Wolfe czy wspomniana już PJ Harvey. Ma być mrocznie, klaustrofobicznie i niepokojąco. Przy wykorzystaniu różnych środków (m.in. gitar czy elektronicznych zabawek) Mohr tworzy swój chłodny, apatyczny muzyczny krajobraz pozbawiony jakiejkolwiek przebojowości. I jest w tym naprawdę świetna.
Warto: Petrified & Waiting Room & Elevator