RECENZJA: Janet Jackson “Damita Jo” (2004) (#1229)

1 lutego 2004 roku Janet Jackson zapamięta na całe życie. To właśnie ta data uznawana jest za symboliczny schyłek jej muzycznej kariery. Tego wieczoru artystka dzieliła scenę Super Bowl XXXVIII Halftime Show z Justinem Timberlakem, który przypadkowo naruszył fragment kostiumu Jackson odsłaniając kawałek jej biustu. Muzyka wokalistki z miejsca wyleciała z playlist stacji radiowych i telewizyjnych. Gorszego momentu na premierę ósmej studyjnej płyty Amerykanka wybrać nie mogła.

Sutkowa afera zadziwiająco wręcz zbiegła się z albumem, nad którym w pocie czoła przez przeszło rok pracowała Janet. “Damita Jo” – tytuł krążka zaczerpnięty został od drugiego imienia artystki – przesiąknięty jest tematyką seksu, romansów, cielesności, intymności, relacji damsko-męskich. Lubię myśleć, że “Damita Jo” jest cała o miłości. To także inny sposób wyrażenia siebie i odsłonięcie głębszej części mnie samej – tak po premierze albumu mówiła w wywiadach Jackson. Na ukazującej się trzy lata po bestsellerowym “All For You” płycie wokalistka ponownie miesza r&b z innymi gatunkami skręcając jednak w stronę bardziej pościelowych klimatów.

Zanim jednak Janet zaserwuje nam pierwszą spokojniejszą kompozycję, ma dla nas tryptyk złożony z bardziej przebojowych kawałków: “Damita Jo”, “Sexhibition” i “Strawberry Bounce”. Tytułowa piosenka o postrzeganiu Jackson w mediach zahacza o hip hop. “Sexhibition” (swoją drogą mój ulubiony moment albumu) to już jazda na elektro-funkowych patentach. Hip hopowo-popowe “Strawberry Bounce” wpada w ucho, lecz traci na odciągających uwagę od słodkich wokali Janet samplach. Komu mało tej nieco szybszej Amerykanki, ten powinien zainteresować się takimi kawałkami jak klubowym “All Nite (Don’t Stop)”, w którym brzmienia elektro-latino-funk kontrastują z anemicznym śpiewem artystki; ejtisowym “R&B Junkie”; dance popowo-house’owym “SloLove” (nie mogę pozbyć się wrażenia, że z tym utworem cuda zrobiłaby Kylie Minogue) czy w końcu flirtującym z pop rockiem “Just a Little While”, które nijak ma się do innych piosenek wchodzących w skład wydawnictwa.

Królują tu jednak mniej lub bardziej udane ballady. Do moich ulubieńców należą świeże, wzbogacone gitarą akustyczną i nawijką Kanye Westa “My Baby”; wspominające złotą erę 60’s girlsbandów “I Want You”; niegrzeczne, pastelowe “Warmth”, w którego wykonanie Janet wczuła się bardziej niż w zaśpiewanie jakiejkolwiek innej kompozycji na “Damita Jo”; oraz wyciszające “Truly”. Na dokładkę dostajemy takie tracki jak rozerotyzowane “Moist”; zwyczajne “Thinkin’ Bout My Ex” czy oldskulowe “Spending Time with You”. Są to jednak piosenki, do których nie wracam szczególnie często.

“Damita Jo” Janet Jackson ma wszystko to, co mogłoby uczynić z niej bardzo dobry album. Ładne, aksamitne wokale; aranżacje, które nie uwierają; spójny, duszny klimat oraz pasujące do całości teksty – czasem pikantniejsze, czasem bardziej urokliwe. Przez całą płytę ciężko mi jednak przejść za jednym zamachem. Wiele piosenek zlewa się z sobą i powtarza grzeszki “All For You”. Momentami wieje nudą i jest aż nazbyt usypiająco. Niby ładnie, ale jakoś tak mdło.

Warto: Sexhibition & My Baby

__________________

ControlJanet Jackson’s Rhythm Nation 1814janet. ♥ The Velvet Rope ♥  All For YouDisciplineUnbreakable

3 Replies to “RECENZJA: Janet Jackson “Damita Jo” (2004) (#1229)”

  1. Pamiętam tę płytę, nigdy mnie specjalnie nie zachwycała, ale “All Nite (Don’t Stop)” zawsze mi się podobało. A że wieje nudą przy reszcie piosenek – Janet od dłuższego czasu ma z tym problem i niestety drugiego “Velvet Rope” na horyzoncie nie widać.

    Pozdrawiam i zapraszam na nowy wpis.

Odpowiedz na „BartekAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *