RECENZJA: Noah Cyrus “The Hardest Part” (2022) (#1341)

Niezliczona ilość pojedynczych singli. Trzy epki. Aż w końcu premiera debiutanckiej płyty. Noah Cyrus nie prezentowała swojego pierwszego longplay’a z perspektywy osoby, która dopiero co stawia swoje pierwsze kroki na scenie. Miała okazję współpracować z najróżniejszymi artystami (m.in LP, Labrinthem i XXXtentacion) i sprawdzić się w wielorakich stylach. Kierunek, w jakim podąża album “The Hardest Part”, nie jest jednak niespodzianką.

Będąc wychowywaną przez legendę country, Billiego Ray’a Cyrusa, Noah nie mogła nie przesiąknąć takimi brzmieniami. W jej wykonaniu od lat są jednak mieszane z popem, folkiem i delikatną elektroniką, choć w przypadku płyty “The Hardest Part” nie możemy mówić o przesadnej nowoczesności, odświeżania takich klimatów czy zwyczajnym patrzeniu na nie z innej perspektywy. Od dłuższego czasu twórczość młodszej Cyrus to nie produkcyjne sztuczki, ale słowa.

Od pierwszego singla przez poszczególne epki aż po brany przeze mnie na tapetę krążek Noah postawiła sobie za cel wywołanie u słuchaczy silnych emocji. Nigdy w jej piosenkach nie było za dużo światła czy zwykłej młodzieńczej radości, ale na “The Hardest Part” tych pesymistycznych tematów jest nad wyraz sporo. Toksyczny związek, rozwód rodziców, odejście bliskiej osoby, uzależnienie – to tylko wierzchołek lodowej góry problemów, z jakimi w ostatnich latach zmagała się Cyrus.

“The Hardest Part” nie jest jednak płytą, na której wokalistka pogrąża się w depresji. Ona raczej powoli dochodzi do siebie, czego przykładem jest już otwierająca album piosenka “Noah (Stand Still)” – melancholijna, ciepła ballada, która doczekała się wersji z gościnnymi wokalami ojca artystki. Obie autentycznie poruszają i są najlepszymi momentami wydawnictwa. Inne perełki? Podoba mi się pełen naturalności duet ze znanym z zespołu Death Cab for Cutie Benjaminem Gibbardem “Every Beginning Ends”; harmonijne, zwracające uwagę zniekształconymi smyczkami “Hardest Part” czy w końcu folkowe, wpadające w ucho “I Burned LA Down” o kołyszącym refrenie – jeśli któraś z premierowych piosenek Noah miałaby zostać z nami na lata, niech to będzie ta na pamiątkę tego, jak zmieniamy ten świat. Co Cyrus jeszcze dla nas przygotowała? Nieźle wypadają ballady pokroju country kołysanki “Loretta’s Song” czy zaaranżowanego na pianino, baśniowego “My Side of the Bed”. Mniej podobają mi się radiowe propozycje pokroju nużącego “Unfinished” czy najbardziej popowego kawałka na krążku “I Just Want a Lover” o lekko banalnej produkcji choć dużo obiecującej grze gitar.

Noah Cyrus na “The Hardest Part” to Noah, jaką znamy od lat – szczera, naturalna, odsłaniająca przed nami każdy zakątek swojej duszy. Muzycznie nie zaskakuje mnie tu ani razu, rozwijając raczej to, co otrzymaliśmy od niej na dwóch poprzednich epkach.  Lepiej niż poprzednio wypadają za to same historie, w których sporo jest mroku, ale i nadziei, że teraz przed ich autorką lepsze dni. “The Hardest Part” nie jest moim ulubionym projektem Cyrus (to miano wciąż mocno dzierży epka “The End of Everything”), bo nie czuję tego parcia do przodu, ale myślę, że jest to płyta, jakiej Noah potrzebowała. A z nią z pewnością wiele osób.

Warto: Noah (Stand Still) & I Burned LA Down

_____________

Good Cry ♥ The End of Everything ♥ People Don’t Change

One Reply to “RECENZJA: Noah Cyrus “The Hardest Part” (2022) (#1341)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *