RECENZJA: Steve Lacy “Gemini Rights” (2022) (#1356)

ABBA, Adele, Harry Styles, Mary J. Blige czy Beyoncé – lista nominowanych do nagród Grammy w kategorii Record of the Year obfituje w uznane nazwiska. Wśród nich pojawia się artysta, który dopiero snuje marzenia o wielkiej karierze. Steve Lacy niespodziewanie został jednym z tegorocznych bohaterów za sprawą swojego singla “Bad Habits”. Kompozycja promuje jego drugi studyjny album, “Gemini Rights”.

Solowe dzieła amerykańskiego wokalisty były mi dotąd nieznane, lecz jego nazwisko przewija się na moich playlistach od lat – począwszy od “Computer Luv” Ravyn Leane przez “Sunflower” Vampire Weekend na “Just a Stranger” Kali Uchis kończąc. Na liście artystów, z którym miał okazję współpracować, pojawiają się także Kendrick Lamar, Solange, J. Cole i Mac Miller. Najbardziej znaczącym epizodem była jednak działalność w formacji The Internet, u boku której szlifował swoje wokalne i instrumentalne talenty. Te rozwinęły się jeszcze bardziej na tegorocznym krążku.

Jeśli szukacie u Lacy’ego przebłysków geniuszu, od razu najlepiej udać jest się do kompozycji “Bad Habit”, “Cody Freestyle” i “Amber”. Wszystkie trzy sąsiadują ze sobą na trackliście (przedziela je jedynie interlude “2Gether”) i dają łącznie przeszło dziesięć minut smakowitych brzmień. Miksujące r&b z popem i funkiem “Bad Habit” to zasłużony przebój, który szybko wpada w ucho i przyjemnie buja w tempie raczej niespiesznym. To utwór, jakiego Stevemu zazdrościć może Bruno Mars. Zdecydowanie mniej radiowym numerem jest “Cody Freestyle”, które wydawać się może lekko usypiającym, ale monumentalnym, smyczkowym utworem o efektach echa, które podbijają jego psychodeliczny wydźwięk. “Amber” zaś to Lacy adaptujący na własne potrzeby jazzujące motywy. Swój falsett serwuje nam w towarzystwie chórku, który jest nie mniej interesujący niż główny bohater.

Na drugim biegunie ląduje za to piosenka bezbarwna “Sunshine”, w której gościnnie pojawia się Fousheé. Ten zahaczający o country utwór brzmi jak kompozycja, której ktoś nie dokończył. Na szczęście pozostałe punkty tworzące płytę to kawał niezłego grania. Czasem gitarowego i spokojniejszego (“Static”), innym razem soulującego i romantycznego (“Give You the World”), jeszcze kiedy indziej seksownego i oldskulowego (“Buttons”) czy nawet latynoskiego (“Mercury”).

Steve Lacy na swoim drugim studyjnym albumie pokazał się jako artysta, który chce na razie zostawić nas w niepewności co do jego dalszej muzycznej drogi. Chociaż “Gemini Rights” jest wydawnictwem dość krótkim (raptem trzydzieści pięć minut muzyki), dzieje się na nim sporo a sam artysta przeskakuje z jednego gatunku na drugi na własne potrzeby przerabiając funkową i rhythm’and’bluesową klasykę. Efektem jest krążek, którego w całym tym bogactwie słucha się bez większych problemów. I z obcowania z którym łatwo czerpać przyjemność.

Warto: Amber & Cody Freestyle

One Reply to “RECENZJA: Steve Lacy “Gemini Rights” (2022) (#1356)”

  1. Szkoda, że nominacje Grammy nie składają się w większości z mniej znanych nazwisk. 😉 O Lacym nigdy nie słyszałam. Przesłuchałam kilka utworów i spodobały mi się, kojarzą mi się one trochę z tymi z “Igorem” Tylera the Creatora.
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *