Kiedy ostatni raz pisałam wam o Little Simz (Simbiatu “Simbi” Abisola Abiola Ajikawo) coś więcej, brytyjska raperka wydawała album “Grey Area”, którym nie tylko przebiła się do mainstreamu, ale i zapewniła sobie miano jednej z najważniejszych postaci kobiecej hip hopowej sceny. Tej korony nie ma zamiaru na razie nikomu oddawać wydając niemalże z zaskoczenia nowy studyjny krążek.
Jeśli “Grey Area” narobiła szumu, to o wydanej w 2021 roku płycie “Sometimes I Might Be Introvert” mówić można jak o prawdziwym tsunami. Album nie tylko wybrany został najlepszą brytyjską płytą tamtego roku, co krążkiem, który podbijał zestawienia najlepszych wydawnictw tamtych dwunastu miesięcy. I gdy wydawało się, że Little Simz chce dłużej napawać się swoim sukcesem, ona miała już skompletowany nowy album – “NO THANK YOU”.
Tegoroczna nowość brytyjskiej raperki formą wraca do czasów “Grey Area” będąc krążkiem składającym się z zaledwie dziesięciu kompozycji. Początek płyty jest zaskakujący – minimalistyczna, klimatyczna piosenka “Angel” pokazuje nam spokojniejsze oblicze Simbi, którą w refrenie wspiera anielska Cleo Sol. Wokalistka daje się usłyszeć również w gospelowo-afrykańskim, zagadkowym “Silhouette”; monumentalnym, filmowym “X” oraz pastelowym, muśniętym auto tunem “Who Even Cares”. Obie artystki współpracują ze sobą od lat i nie zanosi się, by ten tandem po “NO THANK YOU” stał się pieśnią przeszłości. Idealnie się dopełniają.
Solowa Little Simz najbardziej zachwyca w rozpoczynającym się grą dęciaków “Gorilla”. W funkującym numerze pochwalić się może niesamowitym flow. Jestem także fanką oldskulowego “Heart on Fire” za soulowo-gospelowy wydźwięk oraz zaaranżowanej na pianino ballady “Control” – tak romantyczna i kobieca Little Simz była mało kiedy. Intrygować może vintage’owe “No Merci”, podczas gdy przeszło siedem minut “Broken” to o kilka minut za długo, a jazzujące “Sideways” wygląda na utwór niedokończony.
“Sometimes I Might Be Introvert” pełne elementów zaczerpniętych z nie tylko hip hopu, ale i soulu, r&b, elektroniki czy nawet jazzu jawiło się nie tyle jak płyta, co przedziwna raperska opera pełna ociekających złotem aranżacji i osobistych historii. W porównaniu do niej “NO THANK YOU” brzmi spokojniej i nie tak bogato, choć ponownie Little Simz do współpracy zagoniła orkiestrę oraz sporych rozmiarów chórki. Efekt nie jest tak porywający jak dwa poprzednie krążki brytyjskiej raperki, ale wciąż zgadzają się emocje, z jakimi słucha się każdego słowa wypowiadanego przez artystkę.
Warto: Gorilla & Control