#1102 Taylor Swift “Folklore” (2020)

Tegoroczne lato Taylor Swift miała spędzić na prezentowaniu tysiącom słuchaczy swoich piosenek z płyty “Lover”. Jej plany, jak zresztą plany każdego człowieka, pokrzyżowała pandemia. Nagrywane na kwarantannie albumy powoli ukazują się od miesięcy, lecz żaden z nich nie narobił takiego zamieszania, co ósmy studyjny krążek Taylor. Niespodzianka to mało powiedziane.

Coś takiego jak projekt “Folklore” nie mogło się wydarzyć. Bijąca rekordy popularności w kategorii “country” i ciesząca się jeszcze większą popularnością w swojej popowej wersji wokalistka postanowiła nagle podziękować wziętym producentom. Na ich miejsce zwerbowała wszechstronnego Jacka Antonoffa i… Aarona Dessnera. Działający na co dzień w The National (najsmutniejszym zespole świata) instrumentalista pomógł Swift w stworzeniu płyty, którą Amerykanka jest w stanie zjednać sobie osoby dotąd kręcące nosem na jej twórczość.

To nie jest kolejny popowy rozdział w karierze Taylor. To nie jest nawet powrót do country. “Folklore” brzmi, jakby jedynym albumem, którego przez ostatnie miesiące słuchała artystka, było “I Am Easy to Find” wspomnianych The National – podobnie klasyczne aranżacje; melancholijny klimat; życiowe, niewesołe opowieści, w dużej mierze wyśpiewywane przez kobiety.

Niech nie zmyli was ten tytuł. Zawartość klasycznego folku na “Folklore” jest naprawdę nieduża. To raczej jego indie wersja wzbogacona chamber popem, ambientem czy dream popem. Jeśli jednak szukacie najbardziej folkowych punktów albumu, warto skierować uwagę w kierunku gitarowego “Illicit Affairs”; wykorzystującego grę banjo “Invisible String” czy wzbogaconego harmonijką nagrania “Betty”. We współpracę z mroczniejszymi rytmami folk wchodzi w tajemniczym singlu “Cardigan”, zaś swoją dream popową stronę odkrywa w szczerym (when you say I seem angry, I get more angry) “Mad Woman” i kruchym, uroczym (te wokale!) “Mirrorball”, które to nagranie dzierży tytuł jednego z moich ulubionych momentów “Folklore”. Inne highlighty? Przede wszystkim piękny, smutny break up song “Exile” z gościnnymi, szorstkimi wokalami Justina Vernona. Uwielbiam również przestrzenne, the nationalowe “This Is Me Trying”; ambientowe “Epiphany” oraz (nie)zwyczajnie czarujące, nostalgiczne “Hoax”, w którym Taylor pochyla się nad tematyką toksycznej relacji.

Także reszta kompozycji należy do najlepszych, jakie Swift oddała w moje ręce. Dopełnieniem płyty są m.in. kołyszące, nadające się do wolnych tańców “The 1”; pełne wrażliwości “Seven”; charakteryzujące się jaśniejszymi, nieco bardziej optymistycznymi wokalami “August” (ładne wspomnienie wakacyjnego romansu); oraz minimalistyczne, wysuwające na pierwszy plan śpiewającą Taylor “Peace”. Jedynie swatające klasyczne instrumentarium z alternatywnym popem “The Last Great American Dynasty” wciąż nie przypadło mi do gustu – brzmi to aż za bajkowo.

Po inspirowanym r&b, synthpopem i trapem ciężkim krążku “Reputation” pastelowe “Lover” było jak zaczerpnięcie świeżego powietrza. Na “Folklore” Taylor Swift zatapia się za to w szarych, rozmytych barwach. I okazuje się, że w takich jej najbardziej do twarzy. Tegoroczny, niespodziewany krążek jest tą płytą Amerykanki, na której kupuję ją w całości. Brzmi dojrzale, mimo iż wciąż ma w sobie odrobinę tej nastoletniej naiwności. Napisane przez nią historie (głównie kręcące się wokół miłosnych rozterek) w takich aranżacjach (swoją drogą pozornie skromnych, lecz przemyślanych) wypadają mniej banalnie i infantylnie. “Folklore” jest tą indie płytą Taylor, której potrzebowaliśmy, choć nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Liczę na ciąg dalszy.

Warto: Exile & Mirrorball & This Is Me Trying & Epiphany & Hoax

___________________

Fearless Speak NowRed1989ReputationLover

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *