RECENZJA: Kelis “Kelis Was Here” (2006) (#1245)

Po dwóch pierwszych krążkach przygotowany przez Kelis mleczny shake okazał się być strzałem w dziesiątkę. Promowana przebojem “Milkshake” płyta “Tasty” może nie uczyniła z amerykańskiej wokalistki światowej megagwiazdy, ale na pewno pozwoliła jej wyjść z niebytu i zaistnieć. Po trzech latach artystka miała ochotę na powtórkę z rozrywki i wyraźniej nam zaznaczyć, że tu była.

Chociaż mocnym fundamentem “Kaleidoscope” i “Wanderland” był producencki team The Neptunes (to właśnie w nim swoje pierwsze kroki stawiał Pharrell Williams), na ich następcy znacznie rozszerzono listę współpracowników Kelis, by zwiększyć jej szansę na sukces. Podobnym misz-maszem charakteryzuje się wydawnictwo “Kelis Was Here”, na którym przewijają się takie nazwiska jak Dr. Luke, Max Martin, Polow da Don, will.i.am czy Raphael Saadiq. Przełożyło się to na zróżnicowaną zawartość wydawnictwa, przez co momentami nie wiemy, czy to jeszcze Kelis, czy może raczej składanka modnych brzmień a.d. 2006.

Już jedną z pierwszych piosenek Amerykanka wmówić nam chce, że to ona rządzi i ustala reguły gry. Hip hopowe, zadziorne “Bossy” zdaje się być utworem z tej samej bajki co “Milkshake” i “Caught Out There”. W podobne tony uderza sprośne, bardziej elektroniczne “Blindfold Me”, które jednak po latach brzmi jakoś tak nienowocześnie. Lepiej bronią się podszyte filmowym napięciem rhythm’and’bluesowo-taneczne “Fire” (swoisty zwiastun ery “Fleshtone”) i funkujące “What’s That Right There”, podczas gdy zabierające nas na klubowe parkiety “Weekend” czy “Trilogy” usypiają.

Do większych zaskoczeń “Kelis Was Here” należą flirtujące z glam rockiem “I Don’t Think So”; soulowy, feministyczny hymn “Appreciate Me” (ciarki!); dancehallowe “Aww Shit!”; wiosenne “Like You” z background vocals przypominającymi… operę; czy w końcu oparte na rytmie hiszpańskiej gitary “Have a Nice Day”. Niezbyt może ten romans Kelis z latynoską muzyką przypadł mi do gustu, ale już zachwycam się takimi trackami jak swatającym hip hop z nu jazzem “Circus” oraz sentymentalnym, stworzonym do wolnych tańców “Lil Star”. W międzyczasie natykamy się na vintage popowy love song “Living Proof”; synth popowo-rhythm’and’bluesowe “Goodbyes”; gitarowe, przygaszone “Till the Wheels Fall Off” i przeciętne “Handful”.

Kelis nie tylko tu była, ale i narobiła sporego bałaganu. Album “Kelis Was Here” jest obfitującą w największą ilość niespodzianek płytą w karierze artystki. Każda współpracująca z wokalistką osoba zdawała się mieć na nią inny pomysł, przez co Amerykanka okazję miała spróbować sił w różnorodnych dźwiękach. Czasem ze skutkiem lepszym, czasem lekko rozczarowującym. Mi “Kelis Was Here” nie podoba się tak mocno jak bardziej undergroundowe “Kaleidoscope” i “Wanderland”, ale kilka piosenek udało mi się z krążka wynieść. Szkoda tylko, że w takim dużym zestawie nagrań nie znalazło się więcej kawałków mogących zaszkodzić pozycji “Trick Me” czy “Milkshake”.

Warto: Appreciate Me & Circus & Lil Star

____________

KaleidoscopeWanderlandTastyFleshtoneFOOD

One Reply to “RECENZJA: Kelis “Kelis Was Here” (2006) (#1245)”

  1. “Was Here” to jedna z moich ulubionych płyt Kelis. Nie patrzyłbym jednak na nią przez pryzmat komercyjnych hitów pokroju “Trick Me”, czy “Milkshake”. Artysta ma prawo się rozwijać i zmieniać. To co najbardziej mi się podoba na “Was Here” to właśnie ten eklektyzm, pomimo którego wszystkie piosenki należą jednak do tej samej całości.

Odpowiedz na „BartekAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *