TOP50: najlepsze albumy 2024 roku (10-1)

10. Nick Cave and the Bad Seeds Wild God

Prosta, minimalistyczna i bardzo jasna okładka wydawnictwa “Wild God” zdradzała, że także i reprezentująca ją muzyka nie będzie ciężka i ponura. Nick Cave and the Bad Seeds wyrwali się ze szponów smutku, jaki mocno trzymał się ich dwóch poprzednich krążków i powędrowali w stronę art rockowych brzmień, które są bogatsze od tych, jakie prezentowali nam w minionych latach. Ten aranżacyjny przepych wielu kompozycji scala się z ich podnioślejszym, optymistyczniejszym wydźwiękiem. Sama płyta nie jest łatwa w odbiorze, lecz wiele jej momentów potrafi porwać tłumy.

9. Fontaines D.C. Romance

Zespół Fontaines D.C. zawrócił mi w głowie, gdy tylko sięgnęłam po album “Skinty Fia”. Z pasją odkrywałam ich kolejne utwory, starając się rozłożyć je na czynniki pierwsze. Od lat mówi się, że muzyka rockowa umiera i nie pojawiają się żadne ciekawe grupy, które mogłyby podtrzymać ten gatunek przy życiu. A jak pokazuje przykład Fontaines D.C., wystarczy rozszerzyć paletę barw, by wyszło coś intrygującego, mocnego i zarazem przystępnego. “Romance”, chociaż trwa nieco ponad pół godziny, kusi wieloma świetnymi wokalami Griana  oraz melodiami, w których wyszukać można inspiracje wieloma gatunkami. Fontaines D.C. poeksperymentowali i wyszli z tych eksperymentów obronną ręką.

8. Vampire Weekend Only God Was Above Us

“Only God Was Above Us” skupia uwagę (w przeciwieństwie do “Father of the Bride”) jedynie na zespole i jest albumem zaskakująco krótkim. Z poprzednikiem łączy go jednak nostalgia, a dzieli wszechstronne podejście do melodii. Ubiegłoroczne wydawnictwo amerykańskiej formacji, które udowadnia, że zespołowi nie straszne są dźwiękowe eksperymenty i podejmowanie tematów trudnych i skłaniających słuchacza do refleksji długo mi towarzyszyło. Napisane przez Ezrę Koeniga teksty pozostawiły mnie w dziwnym nastroju i z wieloma pytaniami. Ale właśnie takie płyty lubię najbardziej – te mające pewną moc sprawczą. A gdy jeszcze są porządnie wykonane i zaśpiewane, nie sposób przejść obok nich obojętnie.

7. Charli XCX Brat

Obserwuję karierę Charli XCX od momentu ukazania się singla “Boom Clap” i chociaż lubię wiele jej pojedynczych kompozycji, nie znalazłam w jej dyskografii albumu, który kupowałabym w całości. Do momentu ukazania się “Brat”. Zawarte na nim piosenki charakteryzują się skromniejszą produkcją w porównaniu do swoich poprzedników, a wiele z nich swoimi refrenami bije na głowę prostsze w odbiorze kawałki artystki. “Brat” nie jest albumem, który ma nam coś udowodnić, coś zmienić, skłonić do jakiejś refleksji. To po prostu od pierwszej do ostatniej sekundy równa płyta, która potrafi wywołać uśmiech i zaprosić do przedniej zabawy. W 2023 roku cały świat pokrył się różem. W 2024 dawał po oczach neonową zielenią.

6. Emilíana Torrini Miss Flower

Emilíana Torrini poszczycić się może bardzo intrygującym pochodzeniem. Jej ojciec jest Włochem, matka zaś pochodzi z Islandii. Co powstało z połączenia nordyckich genów i południowoeuropejskiego temperamentu? Nurkując w dyskografii Torrini łatwo stwierdzić, że bardziej czuje się związana z Islandią, aniżeli Włochami. Nowa płyta tego nie zmienia, bo Emilíana wciąż chętnie serwuje nam chłodne, art popowe melodie, w których stara się łączyć dźwięki żywych instrumentów z komputerowymi zabawkami. Efekt jest szalenie interesujący i zachęcający do odkrywania “Miss Flower” kawałek po kawałku.

5. Jessica Pratt Here in the Pitch

Kolejny krążek w podobnie minimalistycznym, folkowym stylu mógłby zacząć nużyć oraz kwestionować talent i wszechstronność jego autorki, freak folkowej wokalistki Jessiki Pratt. Tymczasem jedynym mankamentem “Here in the Pitch” jest jedynie jego długość, bo zanim na dobre wsiąknę w oldskulowy, kalifornijski (choć pozbawiony słońca) klimat jej nowych nagrań, płyta dobiega końca. Jessica ponownie jest cicha i opanowana, lecz z łatwością skupia na sobie całą uwagę. Zaś sięgnięcie po niewykorzystywane wcześniej dźwięki sprawiło, że jej twórczość brzmi świeżo i ciekawie, nie zaburzając spójności jej dyskografii.

4. The Smile Wall of Eyes/Cutouts

Projekt The Smile mający być dla Thoma Yorke’a i Jonny’ego Greenwooda sposobem na urozmaicenie sobie pandemicznej rzeczywistości szybko urósł do rangi zespołu, z którym należy się liczyć. Nie mogło być inaczej. Obaj muzycy odpowiadają w końcu za Radiohead – formację uznawaną za jeden z najważniejszych zespołów w historii. Wraz z nią przyszła presja, którą w The Smile mogą z siebie w końcu zrzucić. Dwie wydane w minionym roku płyty, “Wall of Eyes” i “Cutouts”, prezentują nam brzmienie lżejsze od tego, jakie znamy z Radiohead, lecz podobnie rozmyte, ukazujące artystyczną stronę muzyki rockowej, o dodatkowo delikatnie filmowym zacięciu.

3. The Marías Submarine

Znajdź ciche miejsce, w którym możesz być ze swoim wewnętrznym światem i zanurz się w nim bez oglądania się za siebie – takie instrukcje dotyczące obcowania z albumem “Submarine” wydaje nam sam zespół. I jest to bez wątpienia najlepsze podsumowanie całej przygody z tym wydawnictwem, w którego dream popowych melodiach wzbogacanych szczodrze elementami innych gatunków chce się zanurzać bez końca. Stylistyka ta zwykle kojarzyła mi się z czymś chłodnym, zimowym. Dream pop The Marías to ciepła, lipcowa noc – czasem ciężka i parna, ale przyjemna. I zdecydowanie zapadająca w pamięć.

2. Arooj Aftab Night Reign

Moje pierwsze spotkanie z muzyką Arooj Aftab mające miejsce przed jej koncertem w ramach OFF Festival nie zostawiło po sobie zbyt dużo. Dość szybko odłożyłam album “Vulture Prince” na półkę i nie śledziłam jej kolejnych poczynań. Aż do chwili, gdy zachwyciłam się fotografią zdobiącą płytę “Night Reign”. Skusił mnie i sam tytuł wydawnictwa oraz jego nocna koncepcja – w końcu to najbardziej klimatyczna i enigmatyczna pora dnia. Po każdym odsłuchu albumu miałam ochotę na więcej, bo ciągle miałam poczucie, że coś mi umyka – bo to zdecydowanie krążek do wielokrotnego odkrywania. Elegancki, a jednocześnie przyziemny. Brzmiący współcześnie, ale chylący czoło przed tymi, którzy byli tu przed Arooj Aftab.

1. Idles TANGK

Brytyjska kapela Idles potrzebowała pięciu wydawnictw by sprawić, że pomyślę o nich jak o jednej z najbardziej ekscytujących grup debiutujących w ostatnich dziesięciu latach. W 2024 roku ponownie zagłębiłam się w ich dyskografię, skupiając na niej tym razem więcej uwagi. I wtedy ukazał się album “TANGK”. To jedna z tych płyt, które nie zachwyciły mnie od pierwszego spotkania, ale które regularnie gościły w moich słuchawkach krok po kroku zdobywając coraz większe uznanie. To krążek, który gdzie trzeba, to wzruszy, gdzie trzeba, to doda energii. Czasem zaprosi do niczym nieskrępowanego tańca, za moment wyzwoli agresję. Idles na swoim nowym dziele weszli na zupełnie nowy poziom i rozszerzyli listę swoich post punkowych dźwiękowych inspiracji o elementy art rocka czy dance rocka. “TANGK” to mój (nie tak znów) cichy bohater 2024 roku.

Autor

Zuzanna Janicka

Rocznik '94. Dziewczyna, która najbardziej na świecie kocha muzykę. Nie straszny jej (prawie) żaden gatunek, ale najbardziej lubi sięgać po r&b z lat 90. oraz indie/alt rocka. The-Rockferry prowadzi od 2010 roku.

Jeden komentarz do “TOP50: najlepsze albumy 2024 roku (10-1)”

  1. Z albumów, które bardzo mi się spodobały w tym roku, mogę wyróżnić “Hit Me Hard and Soft” i “Prelude to Ecstasy”. Gdzieś na dalszym planie będą “Brat” czy “Songs of a Lost World” Za to w ogóle nie podeszły mi albumy Beth Gibbons, Julii Holter i Jessiki Pratt. 🙁
    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *