30. St. Vincent All Born Screaming
Jeśli rodzisz się krzycząc, to świetny znak – to znak, że żyjesz tłumaczy nam genezę tytułu “All Born Screaming” artystka niejako podpowiadając, że jej album poświęcony będzie ludzkiej egzystencji. Jest więc głośniej, niezbyt humorystycznie, momentami wręcz przytłaczająco i brutalnie. Bez sentymentów, udawania, pudrowania. Z płyty na płytę St. Vincent zaskakuje dźwiękową metamorfozą, przez to ciężko jest przewidzieć jej kolejny ruch. I za to ma we mnie fankę. “All Born Screaming” zostawia mnie jednak w dość mieszanym nastroju. Z jednej strony to kolejny kapitalnie wykonany, niebanalny album St. Vincent. Z drugiej zaś brakuje mi na nim jakiegoś konkretnego klimatu, atmosfery.
29. Norah Jones Visions
Powodem, dla którego zatytułowałam płytę “Visions” jest to, że wiele pomysłów pojawiło się w środku nocy lub w momencie tuż przed snem mówi o genezie powstania swojego nowego krążka Norah Jones. Efektem jej nocnych refleksji jest album utrzymany w jasnych barwach – jakże innych w porównaniu do tego, co działo się na “Pick Me Up Off the Floor”. Z kompozycji nie bije euforia czy wielka radość. Są raczej stonowane, pozytywne emocje. Nie jest to najlepsza płyta w dyskografii Jones, lecz Norah od samego początku kariery serwuje nam niezmiennie wysoki poziom.
28. Lady Gaga Harlequin
The world is a stage śpiewa w jednej z piosenek Lady Gaga a ja myślę, że cytat ten świetnie podsumowuje płytę “Harlequin”. Lubię jednak mówić o tym albumie nie jako o albumie Stefani Germanotty, ale Harley Quinn – bohaterki, w którą ta w “Jokerze” się wciela. To skok w głąb jej złożonej psychiki, jej szaleństwa, towarzyszącemu mu chaosowi. To wycieczka w poszukiwaniu szczęścia i miłości. I to przy naprawdę udanych kompozycjach, choć z pewnością znajdą się osoby kręcące nosem na fakt, że Gaga postanowiła bazować na cudzych piosenkach. Nie jest to jednak ich odtworzenie jeden do jeden, lecz własne, nieraz śmiałe interpretacje. Bardzo ciekawy projekt.
27. Pond Stung!
Australijska formacja Pond od samego początku przestawiana jest jako spinoff projektu Tame Impala. Jego członkowie Kevina Parkera wspierali od lat, lecz piętnaście lat i dziesięć albumów później przyszła pora, by mówić o Pond jako o zespole będącym osobnym, niezależnym bytem. Tym bardziej, że takimi krążkami jak “Stung!” zostawiają w tyle ostatnie dokonania Tame Impala. Ubiegłoroczny krążek to Pond, jaki już znamy. To wciąż miks psychodelicznego popu i rocka z delikatnymi funkowymi wpływami czy zapędami w stronę glam czy space rocka. Niby to samo, ale dawno ich kawałki z taką łatwością nie wpadały w ucho.
26. English Teacher It Could Be Texas
Tytuł pierwszej płyty grupy English Teacher, “This Could Be Texas”, sugeruje, że formacja ma chęć na dotarcie ze swoją muzyką jak najdalej. I szansę na to otrzymali, bo zaprezentowali swoje piosenki podczas odbywających się w Teksasie show case’owych występów KEXP. Było z czego wybierać, bo chociaż szuflada z utworami zespołu nie obfituje w sporą ilość nagrań, są to kawałki różnorodne, które z indie rockową formą robią co chcą. English Teacher nie silą się na tworzenie radiowych, gitarowych przebojów ani piosenek, które wybrzmiewać mają na scenach największych festiwali w promieniach zachodzącego słońca. Chcą więcej.
25. Suki Waterhouse Memoir of a Sparklemuffin
“I Can’t Let Go” sprzed dwóch lat nie jest debiutem, który zostałby ze mną na dłużej. Pierwsza płyta Suki Waterhouse pełna była kompozycji, które już w połowie potrafiły się znudzić. “Memoir of a Sparklemuffin” pod tym względem jestem sporym krokiem na przód. Chociaż Brytyjka nie zdecydowała się na większe eksperymenty i pozostała wierna alternatywnej pop-rockowej stylistyce z wycieczkami w stronę amerykańskiego folku i country, dzieje się tu więcej niż poprzednio. Same nagrania udowadniają także, że dobra z niej wokalistka i tekściarka.
24. Sabrina Carpenter Short n’ Sweet
Debiutująca w 2015 roku albumem “Eyes Wide Open” Sabrina Carpenter jest podręcznikowym przykładem na to, że sukces mało kiedy spada na kogoś od razu. Amerykanka czekała niemalże dekadę, ale było warto, bo wszyscy śpiewali “Espresso”. “Short n’ Sweet”, szósta już płyta w jej dyskografii, jest krążkiem takim, jak opisuje ją jej tytuł. Kompaktowy, niedługi album pełen jest słodkich, wygładzonych melodii, które wyposażone zostały w teksty nabierające momentami gorzkiego smaku. Na “Short n’ Sweet” Carpenter nie odkrywa Ameryki, ale trafia do grona moich ulubionych popowych artystek ostatnich lat. Nawet jeśli krążek ma swoje nudniejsze momenty.
23. MGMT Loss of Life
Sześć lat czekania i tylko dziesięć piosenek – MGMT poszli w tak lubiany przeze mnie minimalizm i zadbali o to, by “Loss of Life” nam się nie dłużyło. Ani tym bardziej nie wywoływało uczucia przebodźcowania, co wcale nie było takie oczywiste w kontekście tego, jak swoje nowe kompozycje postanowił zbudować amerykański duet. MGMT wciąż mają głowy pełne pomysłów na swoje utwory. Łatwo mogły one ich zgubić i sprawić, że odbierałabym “Loss of Life” jako płytę chaotyczną i ciężką. Tymczasem każda idea sprawia wrażenie przemyślanej, sensownej, zaserwowanej bez pośpiechu.
22. Fabiana Palladino Fabiana Palladino
Sophi pop, trochę rhythm’and’bluesowych klimatów, gdzieniegdzie syntezatory – Fabiana Palladino wybrała dla siebie brzmienia, które u wielu artystów popularne są w ostatnim czasie. Przygotowane przez nią i jej współpracowników produkcje stawiają jednak pod znakiem zapytania czas powstania albumu. “Fabiana Palladino” jest bowiem wydawnictwem, które ktoś na początku lat 90. schował do szuflady i odnalazł po ponad trzech dekadach. Na nasze szczęście. Debiutancki krążek Brytyjki jest dziełem kompaktowym i spójnym. Spora w tym zasługa bezpiecznej ilości kompozycji, które zamykają się w mojej ulubionej dziesiątce.
21. Julia Holter Something in the Room She Moves
Wspominane w kontekście “Something in the Room She Moves” sny nie są słowem ot tak rzucanym na wiatr. Julia Holter swoim łagodnym głosem i mozaiką eterycznych dźwięków tworzy senną, nieco nawet letargiczną atmosferę. Dlatego też jej muzyka nie jest dla każdego, bo wymaga sporej dawki cierpliwości. Artystka przy pomocy to bujniejszych, to skromniejszych aranżacji buduje swój własny świat. Uchyla przed każdym ze słuchaczy drzwi, ale nie podpowiada, jak mamy odbierać jej twórczość. “Something in the Room She Moves” jest albumem, który w każdym budzić może inne emocje.
20. Ibibio Sound Machine Pull the Rope
Przed dwoma laty zachwycałam się wspólnym albumem muzyka Bolisa Pupula i wokalistki Charlotte Adigéry, “Topical Dancer”. Tam było wszystko, czego potrzebowałam, by się dobrze bawić. W 2024 znalazłam w końcu krążek, który może mu dorównać. Tym dziełem jest “Pull the Rope”. A autorami tego zamieszania kolektyw Ibibio Sound Machine. Ich ubiegłoroczne wydawnictwo jest gotowym imprezowym soundtrackiem dla osób ceniących nie tylko chwytliwe refreny, ale indywidualne podejście do dźwięków i przenikanie muzycznych światów. W przypadku grupy otrzymujemy wycieczkę po afrykańskich brzmieniach, które zblendowane zostały z funkiem, disco i elektro.
19. Warhaus Karaoke Moon
Maarten Devoldere z grupy Balthazar po raz czwarty raczy nas swoją solową twórczością, którą wydaje pod pseudonimem Warhaus. Muzyka jego macierzystej formacji przechodzi lekkie metamorfozy, a J. Bernardt – kolega z zespołu – całkowicie się przedefiniował na drugim solowym dziele. Tymczasem Maarten robi to, w czym osiągnął poziom mistrzowski. Znowu wciska nam swój niesamowity miks sophi popu, art rocka i chamber popu, czarując swym niskim głosem i hipnotyzując poetycką melorecytacją. “Karaoke Moon” to Warhaus, jakiego znamy. Ale też jakiego chętnie witamy z otwartymi ramionami. Over and over again.
18. Adrianne Lenker Bright Future
“Bright Future” Adrianne Lenker jest płytą, którą albo się kupuje w całości, albo odkłada na bok po pierwszych minutach. To surowy miks folku, country i americany, który powstawał przy pomocy niewielkiego, zaufanego grona muzyków. Tu i tak błyszczy jednak sama Lenker, której solowa twórczość nigdy wcześniej nie była tak kameralna, intymna i poetycka. “Bright Future” jest dla mnie jak potajemne czytanie cudzego pamiętnika – niby towarzyszy mi odczucie, że nie powinnam mieć dostępu do czyichś tak osobistych myśli i przeżyć, ale ciężko się oderwać od lektury.
17. Father John Misty Mahashmashana
Retro pop i inspiracje czerpane z big bandów. Historia niejakiej Chloë zamknięta w formie najbardziej filmowych kompozycji, jakie wyszły spod ręki Josha. Taka była jego poprzednia płyta. Na “Mahashmashana” kontynuuje wycieczki w stronę orkiestrowego popu ale to nie jedyne, czym kusi jego szósty album. Amerykański wokalista kolejny raz powraca jako artysta, który nie boi się mierzyć coraz wyżej, inspirować się tymi, którzy byli dekady przed nim i bawić aranżacjami, które są bogate w instrumenty, majestatyczne i często zapierające dech w piersiach. Ich ozdobą często są teksty, w których Father John Misty spaceruje na cienkiej linii między ironią a gorzkimi refleksjami.
16. The Last Dinner Party Prelude to Ecstasy
Gdy przeszło rok temu widziałam wyniki, jakie wykręcał singiel “Nothing Matters”, pomyślałam sobie, że albo ktoś sypnął kasą, by o The Last Dinner Party było głośno, licząc na rychły zysk z inwestycji, albo ktoś faktycznie obdarzył dziewczyny sporym zaufaniem. Jeśli prawdziwa jest opcja numer dwa, zespół spłacił swój kredyt z olbrzymimi odsetkami. “Prelude to Ecstasy” grało u mnie w minionym roku regularnie i wciąż mi mało. To płyta pełna pomysłów i bogatych instrumentariów, którym towarzyszą szczere teksty traktujące o tym, co The Last Dinner Party najbardziej boli i uwiera. Skoro tak brzmi prelude, niecierpliwie czekam na rozwinięcie.
15. Tomasz Makowiecki Bailando
Swoją nową płytą Tomasz Makowiecki zabiera nas na wycieczki między dwoma miastami – Warszawą i Sopotem. Nie jest to jednak zderzenie szybkiego, wielkomiejskiego życia z nadmorskim, wakacyjnym klimatem. “Bailando” jest płytą płynącą w równym tempie na popowych podkładach o różnych barwach. Niech nie zwiedzie was ten taneczny tytuł. Premierowe piosenki polskiego wokalisty nie wyciągają na parkiet, przedstawiając raczej tęsknotę za życiem chwilą. I to właśnie jest mój ulubiony aspekt albumu “Bailando”.
14. The Wolfgang Press A 2nd Shape
Post punk przeżywał swoje najlepsze momenty w latach 80., kiedy to ukazywały się świetnie przyjmowane krążki takich formacji jak The Jesus and Mary Chain, Joy Division, The Cure czy Echo & The Bunnymen. O sławę próbował walczyć wówczas i zespół The Wolfgang Press, który w minionym roku powrócił z… pierwszą od 1991 roku płytą. Przemycający dodatkowo wpływy darkwave oraz industrialu krążek “A 2nd Shape” łączył nowoczesność z lekką nostalgią za tym, co minęło. Usłyszałam ją przez przypadek podczas nocnej przejażdżki autem i jeśli nie jest to idealny soundtrack do takich podróży, to serio nie wiem, co nim jest.
13. The Voidz Like All Before You
Dowodzony przez Juliana Casablancasa zespół The Strokes należy już do grona najważniejszych współczesnych, rockowych kapel. Ja jednak z większą ekscytacją śledzę wydawnicze nowości od projektu The Voidz, który Julian powołał do życia dekadę temu. W 2024 roku grupa powróciła z pierwszą od 2018 roku płytą, “Like All Before You”, na której Casablancas może swobodnie realizować pomysły, które nie przeszłyby w mocniej przywiązanym do tradycji The Strokes. Tu nie ma reguł. Tu może zdarzyć się wszystko. Psychodeliczny rock obok art popu? Post punk przy ejtisowym synthpopie? Bardzo proszę.
12. Kim Gordon The Collective
W latach 80. Kim Gordon przecierała szlaki dziewczynom, które marzyły o karierze w muzyce rockowej. Założona przez nią formacja Sonic Youth jest już legendarna. Dziś artystka wraca z drugą solową płytą i udowadnia, że kobieta po siedemdziesiątce może być szalenie cool. Bo właśnie taka jest Gordon na krążku “The Collective”, na którym jej noise rockowe brzmienia kojarzone z czasami Sonic Youth przecinają się z… hip hopem, trapem, industrialem i bitami tak masywnymi, że aż nierealnymi. Gdyby “Brat” Charli XCX miało mieć szaloną ciotkę, byłoby nią właśnie “The Collective”.
11. Beth Gibbons Lives Outgrown
W Beth Gibbons długo siedział pomysł nagrania solowej płyty. Prace nad “Lives Outgrown” zaczęły się już ponoć dekadę temu, a przez ten czas Brytyjka zbierała pomysły, doświadczenia (często te ciężkie), kolekcjonowała przeżycia. I gdy stwierdziła, że faktycznie ma światu coś do zakomunikowana, zaprezentowała album. W latach 90. zostawiła trip hop, więc jakiekolwiek przywoływanie tu Portishead byłoby nie na miejscu. “Lives Outgrown” to raczej ukłon w stronę chamber popu, folku i art rocka. Album pełen jest nienarzucających się aranżacji, które jednak warto rozkładać na czynniki pierwsze. We mnie ta muzyka dojrzewała powoli, ale dziś sądzę, że to jedna z najładniejszych, najbardziej estetycznych płyt 2024 roku.