Jeszcze nie zdążyła mi się osłuchać płyta z muzyką do filmu „Gwiazd naszych wina”, a już spadła na mnie informacja, że na soundtracku do „Igrzysk śmierci: Kosogłos” spodziewać się możemy kolejnej piosenki fenomenalnej Lorde, a za muzykę do „War Story” odpowiada Amy Lee. Tymczasem do sklepów płytowych trafił album „Wish I Was Here” zapowiadający obraz „Gdybym tylko tu był”. Film na polskich ekranach zadebiutować ma w połowie września, jednak już teraz możemy poczuć jego klimat za sprawą garści wyselekcjonowanych starannie piosenek.
„Gdybym tylko tu był” to kolejne dzieło reżysera Zacha Braffa, który nie tylko stanął za kamerą, ale i wcielił się w jedną z głównych postaci. Jakby tego było mało, jego nazwiskiem sygnowany jest również soundtrack „Wish I Was Here”. Sam wybrał utwory, które na płycie się pojawiły i namówił kilka zespołów, by specjalnie skomponowały co nieco do jego tegorocznego filmu. Otrzymujemy więc nie tylko premierowe piosenki takich grup jak The Shins czy Bon Iver, ale i posłuchać możemy kilka starszych kawałków należących do Gary’ego Julesa, The Weepies czy Badly Drawn Boy’a. Można powiedzieć, że historia zatoczyła koło. Mija bowiem dziesięć lat od premiery filmu Braffa „Powrót do State Garden”, który, podobnie jak „Gdybym tylko tu był”, wzbogacony został o własnoręcznie skleconą przez reżysera składankę, nagrodzoną statuetką Grammy za najlepszy soundtrack. Czy za płytę „Wish I Was Here” Zach Braff również zgarnie pochwały?
Piosenką, którą rozpoczynam przygodę z krążkiem, jest „So Now What” amerykańskiego indie rockowego zespołu The Shins. Ten zaśpiewany momentami nieco za wysokim głosem przez Jamesa Mercera kawałek to najnowsza kompozycja formacji, a zarazem pierwsza z czterech premierowych utworów zawartych na soundtracku. Szybko do gustu przypadła mi piosenka grupy Bon Iver „Heavenly Father”, która zwraca uwagę syntezatorową melodią przewijającą się przez cały kawałek, przez co nowe nagranie Amerykanów wydaje się być połączeniem przestrzennej twórczości Cheta Fakera i bardziej stonowanej, mniej dynamicznej muzyki Coldplay z „Ghost Stories”. A jeśli już o Coldplay mowa… . Polecam zwrócić uwagę na balladowe, zagrane na pianinie „Wish I Was Here” w wykonaniu Cat Power. Piosenka ta skomponowana została przez Chrisa Martina (usłyszeć go możemy w chórkach). Ostatnia premierowa kompozycja również nie należy do żywiołowych nagrań. „Wait It Out” Allie Moss to nieco folkowy kawałek, który na jednej ze swoich wcześniejszych płyt mogłaby mieć i Norah Jones.
Pozostałe kompozycje są z nami już dość długo. Na początku nieco przeszkadzał mi fakt, że wybrani przez Zacha Braffa artyści nie są zbytnio mi znani, ale szybko udało mi się odnaleźć w tym pozytywne strony. Przede wszystkim „Wish I Was Here” mogłam słuchać bez poczucia, że te wszystkie piosenki już gdzieś słyszałam. Poza tym nie narzekam, że soundtrack zawiera piosenki nie świeże, takie, które zadebiutowały kilka lat temu. Dla mnie są niczym nowe utwory, które na równi z „Heavenly Father” czy „Wait It Out” cieszą uszy.
Po czyje starsze kompozycje sięgnął reżyser? Mamy tu akustyczne, folkowe „Broken Window” Gary’ego Julesa i surowsze, lecz równie spokojne „Cherry Wine” Hoziera (ten głęboki, hipnotyzujący głos przypominający momentami Finka!). Przyjemnie słucha się klimatycznego „The Mute” Radical Face, które brzmi jak nagrane w stolicy muzyki country – Nashville. Uwagę zwraca znana piosenka Bon Iver „Holocene”, jakże inna od premierowego kawałka zespołu. Zaśpiewana przez Justina Vernona wyższym głosem, zimniejsza i wymagająca skupienia. Nieco cieplej robi się za sprawą wzbogaconego dęciakami „The Shining” Badly Drawn Boy’a czy donośniejszego, festiwalowego „Mexico” Jump Little Children.
Nie da się przegapić rytmicznego „The Obvious Child” Paula Simona. Jest to najbardziej wyrazista piosenka na płycie, łącząca jakby afrykańskie, plemienne melodie z przyśpiewkami w stylu country. W pamięci zostaje również przenikliwe „Breathe In” Japanese Wallpaper, w którym połączono gitarę akustyczną i klawisze, czego efektem jest kawałek delikatny i eteryczny. Nie sposób przegapić zagranego na pianinie „Raven’s Song” Aarona Embry’ego, sprawiającego wrażenie piosenki, która przybyła do nas sprzed paru dekad. Pianino wykorzystane zostało również w spokojnym „Mend” The Weepies. Często sięgam po zamykające soundtrack nagranie „No One to Let You Down” zespołu The Head and the Heart. Jest to urokliwa, swobodna piosenka. Słuchając jej nie trudno wyobrazić sobie grupę wykonującą swoją kompozycję w małej knajpce dla garstki spragnionych dobrych dźwięków słuchaczy. „No One to Let You Down” nie należy może do najbardziej przebojowych i żywiołowych kawałków, ale bije z niej pewna radość.
Można powiedzieć, że płyta „The Fault In Our Stars” to album piosenkowy. Pojedynczych kompozycji słuchamy, kiedy chcemy. Zaś „Wish I Was Here” to krążek stanowiący klimatyczną całość. Zach Braff zgromadził utwory proste, ale szybko trafiające do słuchacza. Na płycie nie ma elektronicznych brzmień, nie ma radiowych kompozycji. Są za to szczere, niewyreżyserowane emocje i ładne piosenki z pogranicza folku, country i muzyki akustycznej.
Zdobyć nagrodę Grammy, zanim debiutancka płyta ujrzy światło dzienne? Cóż, jak okazało się chociażby na początku tego roku, nie jest to rzecz niemożliwa do osiągnięcia. Udało się to bohaterce dzisiejszej recenzji, brytyjskiej wokalistce Foxes, która razem z producentem Zeddem nagrała przebój “Clarity”. Kawałek ten notowany był w wielu krajach, a przede wszystkim nagrodzony został statuetką – gramofonem podczas gali Grammy 2014 w kategorii Best Dance Recording, pokonując nie tylko Armina van Buurena, ale przede wszystkim Calvina Harrisa i Florence Welch i ich utwór “Sweet Nothing”. Czy swoją debiutancką płytą “Glorious” Foxes udowodniła, że zasłużyła na oklaski? Czy jej własne kompozycje mają szansę powalczyć o najważniejsze nagrody przemysłu muzycznego?
Produkcja debiutanckich nagrań Louisy Rose Allen (bo tak naprawdę nazywa się Foxes) przypadła takim producentom i muzykom, jak: Jarrad Rogers (“I Hope” Rebecca Ferguson, “If I Go” Ella Eyre), Liam Howe (“Shampain” Marina & The Diamonds, “Lolita” Lana Del Rey) i Mike Spencer (“Love Me Again” John Newman, “Figure 8” Ellie Goulding). Zadbali oni, by krążek “Glorious” był czymś więcej, niż zwykłym popowym albumem do posłuchania i zapomnienia, ale jednocześnie nie zrobili nic więcej w sprawie tego, by do piosenek Foxes chciało się ciągle wracać, licząc na odkrycie nowych muzycznych smaczków. Debiutancka płyta dwudziestopięcioletniej wokalistki stawia ją obok takich gwiazd brytyjskiej muzyki jak Clean Bandit, Charli XCX, Chlöe Howl czy Ella Henderson. Wokalnie zaś Foxes blisko jest do Florence Welch (podobna maniera – zwinne przechodzenie od wyższych do niższych rejestrów) czy Christiny Perri. Co wynikło z tej mieszanki?
Nie jestem osobą, która ocenia innych po wyglądzie, ale Foxes mnie naprawdę wystraszyła. Te jej oczy! Dosłownie zieje z nich pustka. Na szczęście kiedy tylko wokalistka otwiera usta, nie zaskakuje nas przemyśleniami w stylu Paris Hilton. Teksty jej piosenek nie są zbyt wymyślne – ot, zwykłe opowieści o miłości nadające się do młodzieżowych filmowych produkcji.
Album “Glorious” otwiera galopujące, synthpopowe “Talking to Ghost”, które, jeśli dobrze odczytałam zamiary Liama Howe, miało być epickim numerem. Cóż, trochę jednak zabrakło. To jest właśnie największy problem tej płyty – próba wyciśnięcia z piosenek Foxes jakiejś patetyczności i podniosłości. Bez względu na to, czy jest to przebojowa, radiowa kompozycja, czy też spokojniejszy utwór.
Do pierwszej grupy zaliczyć mogę “Youth”. Piosenka ta posiada kilka mocnych fragmentów, które przypadły mi do gustu: mroczniejszy wstęp i pojawiające się co i raz pianino. Posłuchać da się również zaczynającego się bardzo delikatnie “Holding Onto Heaven”, które okazuje się być przebojową piosenką w stylu utworów pisanych przez Ryana Teddera czy Emeli Sandé. Do najszybszych nagrań należy rytmiczne “Let Go For Tonight”, które jest iście imprezową piosenką. Mnie jednak kawałek ten znużył swoją wtórnością. Bardziej podoba mi się za to żywiołowe “Night Owls Early Birds”, oparte głównie na brzmieniu żywych instrumentów, śpiewane przez Foxes niższym, dojrzalszym głosem. Do bardziej przebojowych piosenek należą również tytułowe nagranie, charakteryzujące się lekkimi, dubstepowymi wstawkami oraz “Echo”.
Spokojne utwory w wykonaniu Foxes nie porywają. Niewiele w nich emocji, niewiele uczuć. Przykładem tego są takie piosenki jak stonowane “White Coats” (rozlazły refren tej kompozycji robi na mnie słabe wrażenie) czy nieco elektroniczne “Shaking Heads”. Odrobinę lepiej prezentują się inne balladowe utwory. Zaliczyć do nich można melancholijne, pięknie zaśpiewane “Night Glo” oraz ciche, zagrane na fortepianie “Count the Saints”, które jest również jedyną piosenką na debiucie Foxes, której podniosła, uroczysta atmosfera nie wydaje się być jak jakaś parodia.
Nie cierpię utworu “Clarity”. W ogóle nie jestem fanką muzyki tworzonej przez Zedda, bo producent zawsze idzie na łatwiznę. Na szczęście nie maczał on palców w albumie “Glorious”. Piosenkom Foxes daleko więc do dyskotekowych brzmień, choć elektroniczne wpływy się pojawiają. Szkoda tylko, że odważniej nie sięgnięto po różnej maści syntezatory. Może powstałyby wtedy kawałki, które zapadałyby w pamięć. Chociaż młoda Brytyjka na tytuł swojego debiutanckiego albumu wybrała przymiotnik, który na polski przetłumaczyć można jako wspaniały, znakomity czy przepiękny, ja jej płytę określiłabym raczej mianem przeciętnej. Piosenki są po prostu poprawne i, co więcej, nie zachęcają mnie do ponownego wsłuchania się w nie.
Z wszystkich wymienionych płyt największe wrażenie zrobił na mnie materiał BANKS. 😉
Zapraszam do mnie. songnevergrewold.blogspot.com