TOP75: najlepsze albumy 2015 roku (75-51)

75. FLORENCE + THE MACHINE HOW BIG, HOW BLUE, HOW BEAUTIFUL Piosenki zespołu przeszły metamorfozę, jakby chciały nam przekazać, że mniej znaczy więcej. Bez harfy, bez wiolonczeli, bez tony brokatu, za to z wyraźniej zarysowanymi partiami gitar i perkusji. Miejsce barokowego popu i artystycznego rocka zajął rock z krwi i kości. Kobiecy, ale niepozbawiony pazurków. Piosenki nabrały koncertowego rozmachu, ale straciły pierwiastek niezwykłości. I to największy minus nowego oblicza Florence.

74. SELAH SUE REASON Pozycja “Selah Sue” z 2011 roku wciąż nie jest zagrożona. Belgijka nie przebiła swojej wcześniejszej płyty, choć na pewno włożyła w nowe nagrania mnóstwo serca. “Reason” to album czerpiący z wielu źródeł. Mamy tu przebojowy pop, nieco hip hopowego i rhythm’and’bluesowego feelingu, trochę trip hopu i szczyptę dramatyzmu niczym z ostatnich nagrań Sii. Całość najlepiej wypada na koncertach, porywając tłumy do tańca. W domowym zaciszu aż tak mi się nie podoba i sprawia, że tęsknię za tą dziewczyną z gitarą akustyczną.

73. THE WEEKND BEAUTY BEHIND THE MADNESS Wielki sukces singli sprawił, że Abel stał się najgorętszym nazwiskiem na współczesnej scenie. Zaowocowało to nowym materiałem, który robi niestety gorsze wrażenie niż starsze nagrania The Weeknd. „Beauty Behind the Madness” zostało spłycone i okrojone z najróżniejszych emocji. Sporo tu porządnych kompozycji (m.in. “Often”), ale zdarzają się i zwykłe zapychacze (np. “Shameless”). Wykreślić kilka kawałków, pozostałych słuchać pojedynczo i głowa do góry. Następnym razem będzie pewnie lepiej.

72. LEONA LEWIS I AM Nowy album brytyjskiej artystki sprawia wrażenie wydawnictwa ułożonego i przemyślanego. I takim też jest. Leona ograniczyła ilość kompozycji do wystarczającej dziesiątki, serwując nam zarówno ballady, jak i taneczne numery. Spokojne piosenki wprawdzie nie dorównują wielu klasykom (do której to grupy zaliczyć dziś już można i leonowe „Bleeding Love”), ale wstydu nie ma. Gorzej prezentują się niektóre dance popowe kawałki. Ich największą wadą jest sama Leona, która nie ma tego luzu, którym pochwalić się mogą jej koleżanki specjalizujące się w porywających do tańca brzmieniach.

71. DISCLOSURE CARACAL Nowy krążek Disclosure to płyta równiejsza niż debiut. Piosenki utrzymane są niemalże w jednym rytmie, co pozwala na dobrą zabawę przy ich dźwiękach. Utwory nabierają jednak różnorodności i kolorytu dzięki zaproszonym gościom. Nagrania straciły jednak ten klubowy sznyt na rzecz bardziej powściągliwych melodii. Jest spokojniej, nie tak tanecznie i wybuchowo, przez co nowe kawałki Disclosure bez problemu zakorzenić by się mogły w komercyjnych stacjach radiowych. „Caracal” to naprawdę niezła płyta, choć nie przebiła „Settle”. Wylansowane przez Disclosure brzmienia spod znaku UK garage zdążyły niestety spowszednieć.

70. SELENA GOMEZ REVIVAL „Revival” jest ogromnym krokiem na przód zrobionym przez Selenę Gomez. Zmiana otoczenia zdecydowanie wyszła wokalistce na dobre. Jest ona dziś nie marionetką, lecz artystką, która angażuje się w tworzenie swojej muzyki, a nie jedynie podpisuje byle co własnym nazwiskiem. Sprawia to, że „Revival” polecać mogę nie tyle dotychczasowym sympatykom Seleny, co osobom, które do dziś patrzyły na Gomez z politowaniem. Ta płyta nieźle się broni. Miejsce electropopu i dance popu zajął pop zmieszany z minimalistycznym r&b i lekką elektroniką.

69. MIKKY EKKO TIME Zaistniał za sprawą “Stay” Rihanny i szybko nam musiał udowodnić, że sam potrafi radzić sobie równie dobrze. Debiutanckie utwory Mikky’ego – osadzone głównie w popowej stylistyce – brzmią nowocześnie, ale i nieco infantylnie. Chociaż słuchając „Time” nie raz towarzyszy mi uczucie deja vu, nie mam serca złościć się za to na wokalistę. Ekko ma talent i nie miałabym nic przeciwko, gdyby stał się nowym ulubieńcem amerykańskiej widowni.

68. MUSE DRONES Dwie ostatnie płyty brytyjskiej kapeli Muse (“The Resistance” i “The 2nd Law”) pokazały nam, że zespół nie chce stać w miejscu. Kombinowanie każdemu jednak prędzej czy później się znudzi. Być może tak było i z grupą Matta Bellamy’ego, bo “Drones” – na przekór swojej nowoczesnej tematyki (historie o teoriach spiskowych, praniu mózgów itp.) – to powrót do mocnego, rockowego grania. Jazgotliwe dźwięki, mocne wokale i (mimo wszystko) proste melodie, które są w stanie wprowadzić w trans zgromadzoną na koncertach publiczność – to znaki firmowe albumu “Drones”.

67. ANGIE STONE DREAM Na początku 2015 roku pięćdziesięciotrzyletnia wokalistka została aresztowana pod zarzutem stosowania przemocy domowej. Nie odbiło się to na szczęście na przygotowaniach do wydania nowej, siódmej już płyty. Album składa się jedynie z 10 kompozycji, które utrzymane są w typowym dla Angie stylu – neo soulu i rhythm’and’bluesa. “Dream” to przyjemna, odpowiednia do wieku artystki płyta. Nie tak znakomita jak pierwsze wydawnictwa w karierze Stone, ale wciąż niespadająca poniżej pewnego poziomu.

66. MARK RONSON UPTOWN SPECIAL Singiel “Uptown Funk” nagrany w duecie z Bruno Marsem szybko stał się jednym z największych przebojów ostatnich lat i zrobił świetne podłoże pod przyjęcie nowego longplay’a brytyjskiego producenta. Niestety, o płycie ostatecznie głośno nie było. A szkoda, bo dobrych numerów na niej nie mało. Lubię sięgać po piosenki, które brzmią, jakby siedziały w szufladzie kilkadziesiąt lat, a dopiero dziś zostały odkurzone. I taka też jest płyta „Uptown Special”. Oldskulowa, sięgająca głęboko do tradycji funku i soulu.

65. FYFE CONTROL Nieznany szerszej publiczności brytyjski wokalista Fyfe przygotował jedenaście różnych kompozycji, których wspólnym ogniwem są ciekawe i nietandetne elektroniczno-popowe melodie, które pasują do jego nietypowego, ni to w pełni męskiego, nie kobiecego wokalu. Album „Control” najlepiej chyba podsumowuje jego tytuł, który jest zobrazowaniem ogromnej pracy i zaangażowania Fyfe w ten projekt. Brytyjczyk nawet na chwilę nie utracił kontroli nad swoim dziełem.

64. ADELE 25 „21″ na półce mają nie tylko osoby zafascynowane Adele, ale i te, które dały się porwać modzie na jej muzykę, a być może nawet ich te piosenki nie ruszają. Z „25″ historia wygląda podobnie. Nie jest to wybitne wydawnictwo. Mało jest na nim momentów, w których pozazdrościłabym Adele wokalnych zdolności. Mimo to w ostatnio nudnym popowym światku „25″ ładnie lśni, wskakując na drugą pozycję mojego rankingu albumów brytyjskiej wokalistki. Znalazłam na płycie kilka nietypowych dla Adele piosenek, a także małą porcję wspaniałych ballad.

63. MEGHAN TRAINOR TITLE Sytuacja na popowej kobiecej scenie jest niemalże dramatyczna, dlatego z radością witam na niej Meghan. Na jej debiucie nie ma niespodzianek. Piosenki są zręcznie skonstruowanymi popowymi kompozycjami wzbogaconymi nie wszędobylską elektroniką, lecz r&b, soulem czy doo-wop. Zawartość dobrze się broni i pokazuje, że coś w głowie Amerykanka ma. Udany start. Rywalki płaczą w tyle, gdy Trainor pokazuje im, że w dzisiejszych czasach da się robić smaczny pop.

62. DIANA KRALL WALLFLOWER Przy nagranym z rozmachem albumie „Glad Rag Doll” z 2012 roku wydany na początku 2015 roku krążek „Wallflower” zadziwia swoim minimalizmem. Jest to wprawdzie płyta bardziej komercyjna niż wiele poprzednich wydawnictw Diany Krall, ale jednocześnie zachwycająca intymnością i nastrojowością. Mimo wszystko „Wallflower” to album trudny. Bardzo przyjemny i relaksujący, ale jednocześnie dość chłodny i nieprzystępny.

61. JAMIE XX IN COLOUR Jamie Smith, działający pod pseudonimem Jamie xx, z powodzeniem działał w zespole The xx i remixował utwory innych muzycznych sław (m.in. Elizy Doolittle, Adele i Florence + The Machine). W końcu przyszła kolej na solowy album z prawdziwego zdarzenia. Za kolorowym i przyjemnym dla oka artworkiem skrywa się imprezowa muzyka z pogranicza UK garage, house i dance. Piosenki może i długo w pamięci nie zostają, ale miło się do nich wraca. Kiedy Disclosure zaczynają śmielej spoglądać w kierunku radiowej elektroniki, Jamiego xx określić możemy mianem ciekawszego reprezentanta brytyjskiej klubowej sceny.

60. RYAN ADAMS 1989 Kiedy kilka miesięcy temu Ryan Adams ogłosił, że zamierza nagrać swoją wersję albumu „1989″ Taylor Swift, wzięłam jego słowa za żart. Popowa wokalistka taki już prawny mur zdążyła zbudować wokół swojej twórczości, że za każdy jeden cover czekać na nas mógłby pozew. O dziwo pomysł Adamsa przypadł Taylor do gustu i już posłuchać możemy odświeżonej, soft rockowej wersji płyty „1989″. Wprawdzie nieco śmieszy dorosły facet śpiewający dziewczęce utwory „Shake It Off” czy „Blank Space”, ale całość wypada naprawdę sympatycznie i zjadliwie. Chętniej będę sięgać po jego interpretacje tych numerów, niż zasłuchiwać się w oryginałach.

59. JOSS STONE WATER FOR YOUR SOUL Trzy lata po zawierającym covery wydawnictwie „The Soul Sessions Vol. 2″ i cztery po ostatnim w pełni autorskim albumie „LP1″ Stone powróciła z nowymi piosenkami. Chociaż na starszych płytach chętnie przemycała reggae, jeszcze nigdy nie robiła tego tak chętnie. “Water For Your Soul” zachwyca przede wszystkim spójnością. Jest idealnym wydawnictwem na leniwe, wakacyjne przedpołudnie. Lekka, pełna uroku, świetnie zaśpiewana płyta.

58. TAMAR BRAXTON CALLING ALL LOVERS Siostra słynnej Toni nie miała łatwo – zawsze była w cieniu siostry. Jednak w końcu nadszedł i jej czas, czego dowodem jest udana płyta “Calling All Lovers”. Tak, tak, komercyjny sukces z tego żaden, ale tam gdzie kończy się matematyka, zaczyna się dobra muzyka. W przypadku Tamar tymi stosownymi i wartościowymi melodiami są piosenki z pogranicza r&b i soulu. Dość proste, mało efekciarskie, ale na tle podobnych sobie dzisiejszych nagrań wypadające bardzo dobrze. Warto posłuchać i przekonać się, że Tamar talentem nie ustępuje Toni.

57. TONY BENNETT & BILL CHARLAP THE SILVER LINING: THE SONGS OF JEROME KERN Prawie setka na karku, a Tony Bennett wciąż ma siły i chęci, by nagrywać od czasu do czasu nowy album. Kolejka do grania i śpiewania u boku legendy jazzu się nie zmniejsza. Po płycie z Lady Gagą “Cheek to Cheek” Bennett zaprosił do współpracy pianistę Billa Charlapa. Razem zinterpretowali utwory z repertuaru Jerome’a Kerna. Jak wyszło? Przede wszystkim klasycznie i elegancko. O ile Lady Gaga dodała żywiołowej iskry do poprzednich nagrań, tak Charlap uspokoił kompozycje, sprawiając, że więcej tu kawałków do rozmyślań i zadumy. Może i Tony nie ma już tej dawnej młodzieńczej energii, ale wciąż dobrze słucha się jego śpiewu.

56. JANET JACKSON UNBREAKABLE Ta płyta musiała powstać. Chociaż jeszcze w ubiegłym roku nie byłam za bardzo z Jackson zaprzyjaźniona, zdążyłam się przez ostatnie miesiące do niej i jej muzyki przywiązać. „Unbreakable” naprawdę jej się udało. To wydawnictwo może nie jest przełomowym czy kluczowym, ale potrzebnym na sklepowych półkach. Janet pozostaje sobą nawet wtedy, gdy sięga po modne EDM, choć częściej brzmienie albumu kręci się w okół popu, r&b, muzyki tanecznej czy nawet soulu.

55. FINK HORIZONTALISM Myślałeś kiedyś nad tym, by połączyć swoje obecne brzmienie z elektroniką? – takie pytanie zadałam Finkowi w wywiadzie. I stało się. Zaczynający jako DJ, ale prezentujący gitarowe nagrania Brytyjczyk zinterpretował na nowo swój album “Hard Believer”, nadając mu zupełnie nowy wymiar. Jest mroczniej. Jest elektronicznie. Piosenki rozciągnięto do granic możliwości, zmieniając nie tylko ich brzmienie, ale i (w niektórych przypadkach) wycinając wokale. Niespodzianką jest garść premierowych nagrań. “Horizontalism” to ciekawa rzecz, choć chętniej wracam do tych pozbawionych komputerowych efektów nagrań Finka.

54. EAGLES OF DEATH METAL ZIPPER DOWN Tak to jest z tymi “supergrupami”, że odstawiane są na długi czas na boczny tor, by ich członkowie zajęli się swoimi głównymi projektami. I tak oto Josh Homme zostawił Jesse Hughesa by wraz z Queens of the Stone Age nagrać świetny album “…Like Clockwork”. EODM jednak wrócili, by zaserwować nam taneczny rock & roll. Do ich gitarowych piosenek bez trudu potupać można nóżką, a ważniejsze od przeprodukowanych refrenów wydaje się być to, by wywoływały one uśmiech i dobrze sprawdzały się na koncertach.

53. PETER J. BIRCH THE SHORE UP IN THE SKY „The Shore Up in the Sky” to płyta całymi garściami czerpiąca z tradycji amerykańskiej muzyki. Peter J. Birch sprawnie porusza się po muzycznych krajobrazach amerykańskiego południa, serwując nam smaczną mieszankę bluesa, folku, rocka i country. Chwilami brzmi to współcześnie, momentami cofamy się w czasie o dobre parę dekad i mamy wrażenie, że po Piotrku na scenę wejdzie sam Johnny Cash. Być może Polska tej płyty nie kupi. Trudno. Z tak udanym wydawnictwem lepiej od razu celować w zachodnią publiczność. Najlepiej tą zza Oceanu.

52. THE VACCINES ENGLISH GRAFFITI Pierwsze płyty zespołu mnie nie zadowoliły. Utwory zlewały się w jedno, z szybkością światła wylatywały z mojej pamięci. W 2015 roku The Vaccines, otwierając umysł na lżejsze melodie, odszukali swoją nową tożsamość. Trochę tu lat 80., trochę solidnych gitarowych riffów. Dużo wpadających w ucho, łatwych do zanucenia refrenów. Płyta przede wszystkim dobrze i porządnie brzmi, a zawarte na niej kompozycje zachęcają do ponownego wsłuchiwania się w nie.

51. MONICA CODE RED Zadebiutowała jako nastolatka, wydając w 1995 roku zaskakująco dojrzały album “Miss Thang” (te zaprzeczanie własnemu młodemu wiekowi to chyba jakaś przypadłość tamtych czasów; jako dzieci debiutowały bowiem też m.in. Aaliyah i Brandy). Monica jednak nigdy nie zajmowała specjalnego miejsca w gronie moich ulubionych gwiazd czarnej muzyki. I albumem “Code Red” swojej pozycji nagle nie zmieni. Może i mało to oryginalnych muzycznych rozwiązań i przebojów, ale od płyty bije niezwykły spokój. Monica wie, że list przebojów już nie zawojuje, więc skupia się na śpiewaniu.

8 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2015 roku (75-51)”

  1. 75. Ta płyta to mój pierwszy kontakt z Florence, ale myślę, że całkiem udany. Kiedyś sięgnę po resztę albumów, ale teraz skupiam się wyłącznie na HBHBHB.
    70. “Revival” jakimś cudem mi się podoba! Oczywiście u mnie w TOP go nie będzie, ale gdybym tworzyła TOP 40 lub 50 to pewnie by się w nim znalazł. Na końcu, ale zawsze coś. Selenę wolę jako aktorkę. Głos ma słabiutki.
    64. Adele tak nisko? Mnie “25” przypadł do gustu. Nie przebija “19”, ale od “21” spokojnie jest lepszy.
    63. Meghan tak wysoko? Dla mnie jej piosenki są zbyt banalne. Z “Title” nie pamiętam nic poza “Dear Future Husband” i coś tam o tyłku co wszyscy niby znają, a ja siedzę w piwnicy i nie znam.
    54. Ehh, smutny sposób na robienie kariery. Wątpię by mieli taki rozgłos jak mają teraz gdyby nie ta tragedia. Muzykę grają przeciętną jak na rocka.

    Mało albumów, które znam. Czy to oznacza, że w kolejnych częściasz będzie więcej moich ulubieńców? Oby 😉

    Pozdrawiam, Namuzowani.blog.onet.pl

  2. Hmm, nie wiem, jak będzie u Ciebie poźniej, ale z tą częścią średnio się zgadzam. Okej, po Disclosure została mi tylko jedna piosenka (Magnets), więc raczej nie zasłużyli, żeby być w pierwszej 50tce 🙂 Ale to, żeby “Code Red” miało być lepsze, niż “25” to już średnio do mnie przemawia. Adele nie nagrała przełomowej płyty w żadnym razie, ale – mimo wszystko – Monica może się schować 😉 Ale to tak na marginesie, bo za wytrwałość w robieniu takich zestawień masz i tak u mnie plusa 😉

    Pozdrawiam serdecznie!
    Bartek

  3. Lubię niektóre piosenki od Florence, Disclosure i Selah Sue. Całościowo, jako album, rzeczywiście wypadają nieźle. Wielu płyt z tej części rankingu nie słyszałam, ale chyba będę musiała to nadrobić.
    letsplaymelody.blogspot.com

  4. 72. Zgadza się z tobą. Te kawałki wgl tu nie pasują. Jakby z choinki się urwały. To dobry album, ale tylko tyle.
    73. Do mnie on ani trochę nie przemawia.
    69. To mój ulubiony album z 2015. Po prostu go uwielbiam. Wielki talent. Cieszę się, że znalazł się na liście twoich ulubionych 😉
    68. Dobry, rockowy album.
    64. Może nie miłość od “pierwszego wejrzenia”, ale jednak miłość 😀
    63. Dziwne… ale teksty piosenek z tej płyty opisuje wiele sytuacji z mojego życia, hah! I pewnie dlatego ją lubię (o dziwo). Na dodatek bije od Title wiele pozytywnych emocji.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *