#740 VA “Fifty Shades Darker” (soundtrack) (2017)

Chyba tylko bardzo naiwna osoba mogła myśleć, że po rozjechanej przez krytyków ekranizacji “Pięćdziesiąt twarzy Grey’a” E. L. James nie powstaną kolejne filmy o skomplikowanym związku Any i Christiana. Kolejna część weszła do kin (zapewne przypadkowo) przed Walentynkami. A wraz z nią ukazał się soundtrack. Poprzednia część wypadała bardzo przyzwoicie (do dziś chętnie wracam do remixu “Crazy in Love” Beyoncé, “I’m on Fire” AWOLNATION czy “Meet Me in the Middle” Jessie Ware), zaskakując obecnością Franka Sinatry, Annie Lennox i The Rolling Stones, oraz lansując przeboje “Earned It” i “Love Me Like You Do”, które zostaną z nami na długo. Poprzeczka zawisła wysoko i naprawdę szkoda, że “Fifty Shades Darker” pozostało się pod nią jedynie czołgać.

Można powiedzieć, że “Fifty Shades Darker” to tak naprawdę dwa soundtracki w cenie jednego. Pierwsza połowa albumu jest bowiem zbiorem piosenek wykonawców, których pomysłodawcy albumu uznają za najgorętsze nazwiska we współczesnym popie. Druga część składa się z nagrań artystów, którzy albo dopiero pukają do drzwi kariery, albo działają dość długo, lecz bez większych komercyjnych sukcesów i soundtrack jest dla nich okazją do przypomnienia o sobie słuchaczom. Domyślam się, że pierwszy zestaw budzi większe zainteresowanie, dlatego przekornie zacznę od drugiego.

Na pierwszy ogień idzie brytyjska neo soulowa wokalistka Corinne Bailey Rae, której ktoś zasugerował, że dobrym pomysłem będzie nagranie coveru jednej z najpiękniejszych piosenek Coldplay, “The Scientist”. Nie wiem, kto był tego inicjatorem, ale Rae powinna czym prędzej wykreślić tę osobę z listy znajomych.  Przeróbka tego utworu brzmi, jakby powstawała w pięć minut, nie dostarczając nam emocji, które ma w sobie oryginał. Znacznie lepszym pomysłem było wykorzystanie już gotowych numerów Corinne, jak “Green Aphrodisiac” czy “Night”. O ile przyjemniej słucha się drugiego (i zarazem ostatniego) coveru – jazzującego “They Can’t Take That Away from Me” George’a Gershwina w wersji José Jamesa. Można rzec, że kawałek jest takim “Witchcraft” tego krążka. Warto sięgnąć także po klubowe “I Need a Good One” The Avener; nawiązujące do country i bluesa “Empty Pack of Cigarettes” Josepha Angela; nie mniej amerykańskie, lecz bardziej soulowe aniżeli bluesowe “What Would I Take” Andersona Easta oraz spokojny, indie popowy numer “What Is Love?” Frances, który na pewno przypadnie do gustu fanom Birdy. Słabiej wypada “Birthday” JP Coopera, które nie wnosi niczego nowego, a na dodatek brzmi jak numer podkradziony Johnowi Legendowi.

Skoro już o Legendzie mowa… Amerykański wokalista obstawia ostatnio każdy większy soundtrack, więc nie mogło go zabraknąć na “Fifty Shades Darker”. Podzielił się romantyczną piano ballad “One Woman Man” – piosenką, przy której nie chce mi się nawet wzruszyć ramionami. Oprócz Johna mamy tu jeszcze jedną ulubienicę filmowców. Wyskakująca od dłuższego czasu z lodówki Sia nagrała spokojną, choć tradycyjnie nie pozbawioną nutki dramatyzmu kompozycję “Helium”. A pozostałe utwory? Ciekawiło mnie połączenie Nicka Jonasa z Nicki Minaj (imionami dobierali?), a zarazem odstraszał idiotyczny tytuł ich duetu “Bom Bidi Bom”. Katastrofy nie ma, choć będąca połączeniem nowoczesnego r&b i hip hopu piosenka nie należy do najoryginalniejszych. To nie jedyny featuring na albumie. Pozytywne odczucia zostają po przesłuchaniu elektroniczno-smyczkowego “Pray” (JRY feat. Rooty) i delikatnie tanecznego “Cruise” (Kygo feat. Andrew Jackson). Słabiutko wypada mające sprawiać wrażenie mrocznego i zmysłowego “I Don’t Wanna Live Forever” (Zayn feat. Taylor Swift). Co tu zawiniło? Nudny podkład. Banalny tekst. Dwójka wykonawców, między którymi zupełnie nie czuć chemii. Nie mniej niż tego duetu obawiałam się piosenek Tove Lo i Halsey, czyli wokalistek, które próbowałam polubić, a co okazało się być zadaniem ponad moje siły. Propozycja pierwszej z nich, “Lies in the Dark”, wyleciała mi z głowy wraz z ostatnim taktem. Szwecja słynie z wielu świetnych popowych twórców. Może Tove Lo wcale nie jest obywatelką tego kraju? Plusika stawiam za to przy nazwisku Halsey, której wyrazisty, electropopowy numer “Not Afraid Anymore” pasuje do filmu.

Na soundtracku do przesiąkniętego erotyzmem obrazu aż chciałoby się zamknąć piosenki zmysłowe, gorące, działające na wyobraźnię. Po raz drugi twórcy składanki poszli w innym kierunku, tworząc zbiór numerów, w których ciężko mi znaleźć wspólny mianownik. Całość jednak wypada słabiej od swojej poprzedniczki, nie przynosząc nam kompozycji, które zostałyby na lata.

4 Replies to “#740 VA “Fifty Shades Darker” (soundtrack) (2017)”

  1. Puściłam tę piosenkę na słuchawkach włączonych na full… zabolało, zwłaszcza, że tego typu muzyka mnie po prostu irytuje XD Ech, trudno mi nazwać Greya czymś zmysłowym i pełnym erotyzmu… bo by to działało sama historia powinna grać, a tego nie robi niestety…

  2. Przesłuchałem bardzo pobieżnie, w sumie na tyle pobieżnie, że ciężko to nazwać słuchaniem. Po prostu mi się nie chciało. Fragmenty brzmią niemal identycznie, bardzo typowo jak na obecny pop, łącznie z Halsey i Tove Lo, niestety są to piosenki, o których od razu się zapomina.

    Co ciekawe, “The Scientist” nawet przyjąłem ze spokojem i dosłuchałem do końca. Chociaż masz rację, ktokolwiek WYMYŚLIŁ aranżację na fortepian i smyczki, nie robił tego dłużej, niż przez pięć minut 🙂

  3. Cieszę się,że myślimy podobnie,bo już myślałam,że jest ze mną coś nie tak,kiedy wszyscy zaczęli zachwalać ten soundtrack.. Też sądzę,że zdecydowanie słabszy od tego do pierwszej części ..

Odpowiedz na „Kinga K.Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *