RECENZJA: Avril Lavigne “Love Sux” (2022) (#1281)

Z nowym kontraktem. Z nową ekipą. Z nową energią. Kanadyjska wokalistka Avril Lavigne, której muzyczna kariera rozpoczęła się dwie dekady temu, ani myśli odpuszczać i całą sobą angażuje się w nowy projekt. Za nic ma komentarze, że powinna dorosnąć i opuścić licealne mury. Na nowym krążku, już siódmym w jej dyskografii, jeszcze wygodniej rozsiada się w szkolnej ławce, przekonując młodsze pokolenie, że nie wyśpiewała jeszcze ostatniego słowa.

Ostatnie trzy albumy artystki przedstawiały ją jako wokalistkę, która ma ochotę na mniejsze bądź większe eksperymenty i odchodzenie o wypracowanej na samym początku nastoletniej, pop punkowej stylistyki. Zaowocowało to płytami albo mało pociągającymi (“Goodbye Lullaby”, “Avril Lavigne”), albo dojrzalszymi, lecz wyblakłymi (“Head Above Water”). Jeśli miałabym tegoroczne “Love Sux” umiejscowić gdzieś w karierze Avril, powiedziałabym, iż krążek ten jest następcą “The Best Damn Thing”. Tak głośna, zaczepna i żywiołowa Lavigne nie była od 2007 roku.

Właściwa piosenka na właściwym miejscu – tak najlepiej skomentować można rozszalałe, elektro-hyper-rockowe “Cannonball”, które z hukiem rozpoczyna przygodę z “Love Sux”. Kompletnie nie podchodzi mi za to gitarowe, nastoletnie “Bois Lie” z gościnnymi wersami Machine Gun Kelly’ego – wzajemne przerzucanie się oskarżeniami w tym damsko-męskim konflikcie średnio mnie grzeje. Na właściwą ścieżkę album powraca w bezkompromisowym, emo popowym “Bite Me”, by znowu nieco mnie zawieść w infantylnym “Love It When You Hate Me” z kompletnie niepotrzebnym Blackbearem. Honor kolaboracji ratuje punkowy hymn “All I Wanted” z udziałem Marka Hoppusa z formacji Blink-182. Z solowych kawałków Avril do gustu przypadł mi anty-walentynkowy, pełen szalonych gitar numer “Love Sux”. Lubię także spokojniejsze “Avalanche”, w którym wokalistka nostalgicznie powraca do nagłego wybuchu swej popularności, oraz bombastyczne, utrzymane w szybkim tempie “Break Of a Heartbreak”. Z grona pozostałych pop punkowych kompozycji wyłamuje się ballada “Dare to Love Me” – ładna, choć takimi piosenkami jak “When You’re Gone” czy “Give You What You Like” Kanadyjka udowodniła, że stać ją na więcej.

Chociaż gwiazda Avril Lavigne w ostatnich latach przygasła, pop punkowa stylistyka, którą wprowadziła do mainstreamu przed dwudziestoma laty ma się dziś lepiej niż kiedykolwiek, a za jej spadkobierczyniami stają się wokalistki pokroju Willow i Olivii Rodrigo, które nie mogą pamiętać panowania Kanadyjki w tej dziedzinie. “Love Sux” nie przebija w moim odczuciu pierwszych trzech wydawnictw artystki, lecz przyjmuję ten krążek cieplej niż jej ostatnie dokonania. Album jest krótki (kończy się, zanim na dobre się rozgrzeję) i intensywny, choć na dłuższą metę niewiele z niego wynoszę. Myślę jednak, że takie wykrzyczanie się było Lavigne potrzebne.

Warto: Cannoball & Love Sux

_____________

Let GoUnder My SkinThe Best Damn Thing ♣ Goodbye LullabyAvril LavigneHead Above Water

One Reply to “RECENZJA: Avril Lavigne “Love Sux” (2022) (#1281)”

  1. Absolutnie się nie zgadzam. Utwory które zostały skrytykowane przypadły wielu do gustu. Udowadnia to fakt, że “Love It When You Hate Me” dostało nominacje do nagrody MTV VMA absolutnie zasłużona! Kawałki te mają mnóstwo pozytywnej energii i w stylu Aril. Należy pamiętać że jej życie uczuciowe nie należało do najłatwiejszych a utwór “Bois Lie” jest w pewnym sensie jej manifestacja. Fakt jest jeden czy ballady czy ostrzejsze brzmienia pokazują jak uzdolnioną i elastyczna artystka jest Avril

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *