RECENZJA: Angel Olsen “Big Time” (2022) (#1312)

Amerykańska wokalistka Angel Olsen nie należy do grona artystek, na których nowe piosenki czekałabym z wielką niecierpliwością, lecz gdy których kolejne albumy się ukazują, całkiem szybko lądują w moich głośnikach. Tym bardziej, gdy zawsze są gwarancją brzmienia z wysokiej półki. W przypadku Olsen przy okazji każdej kolejnej płyty pojawia się dodatkowo pytanie, z jaką zmianą tym razem będziemy mieć do czynienia.

Chociaż Angel Olsen zaczynała od skromnych kompozycji z pogranicza indie folku, lo-fi i americany (albumy “Half Way Home”, “Burn Your Fire for No Witness”), sławę przyniosło jej podkręcenie brzmienia o elementy indie rocka (“My Woman”) czy barokowego popu o syntezatorowym wydźwięku (“All Mirrors”). I gdy wydawać by się mogło, że artystka zapragnie podążać tą drogą i uwspółcześniać swoją twórczość, ona postanowiła nagrać najbardziej amerykański i oldskulowy krążek w swojej karierze. Wokalistka długo krążyła wokół country, aż w końcu zdecydowała się uczynić z tego gatunku bazę wielu nowych piosenek.

Kołyszące alt country ukryte pod tytułem “All the Good Times” natychmiastowo tworzy małomiasteczkowy klimat. Sama piosenka należy do moich ulubionych momentów “Big Time” – jej rozkwit jest wprost magiczny i porywający. Bez większych niespodzianek dryfuje sobie za to po miękkich, urokliwych gitarowych dźwiękach tytułowe nagranie, by za chwilę przeniknąć w rozmarzone, kołysankowe “Dream Thing”. Zachwyca utwór “Ghost On” osadzony w klimacie tradycyjnego, eleganckiego popu spotykającego na swojej drodze americanę. Nie umiem przejść obojętnie także obok baroque popowego, vintage’owego “Through the Fires” z pięknie wyeksponowanym, choć rozdygotanym wokalem Angel, oraz smyczkowego, mrocznego “Chasing the Sun”.

Sporo prostych emocji skrywa marzycielskie, melancholijne “All the Flowers”, w którym akustyczna gitara zostawia pole do popisu instrumentom smyczkowym. W lata 70. Olsen przenosi nas wykorzystując niespieszne “This Is Hot It Works”. Komu mało głośniejszych nagrań, ten zainteresować się powinien emocjonalnym, przez co wykonywanym z pewnym trudem “Go Home” (We watched it all burn down and did nothing) oraz “Right Now”, w którym wokalistka przypomniała swoją indie rockową przeszłość.

Okres między “All Mirrors” a “Big Time” był dla Angel Olsen niczym przejażdżka roller-coasterem. W krótkim czasie wokalistka pożegnała swoich rodziców, zdecydowała się wyjść z szafy i przedstawiła światu swoją ukochaną. Żal i tęsknota przecinają się więc z miłością i nadzieją dając nam płytę spójną i zbudowaną z jednych z najlepszych, a już na pewno najdojrzalszych nagrań, jakie wyszły kiedykolwiek spod ręki Amerykanki. Angel całymi garściami czerpała z dokonań swych kolegów i koleżanek po fachu, tworząc wydawnictwo pięknie niewspółczesne. Już odliczam dni do jej polskiego, jesiennego koncertu.

Warto: All the Good Times & Ghost On & Through the Fires

One Reply to “RECENZJA: Angel Olsen “Big Time” (2022) (#1312)”

  1. Dopiero zapoznaję się z tym albumem. Niezaprzeczalnie ma on swój melancholijny klimat, może nie do końca taki jaki lubię, ale myślę, że po kilku przesłuchaniach się polubimy. 😀
    Pozdrawiam.

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *