#174 LaFee “Ring frei” (2009)

Po dwóch dobrych studyjnych (a przede wszystkim niemieckojęzycznych) płytach i albumie z angielskimi wersjami starych piosenek (“Shut up”, niewypał), LaFee przygotowała nowy krążek zatytułowany “Ring Frei”. Spodziewałam się po nim wielkiego BUM. Nic takiego niestety nie nastąpiło. W przeciwieństwie do poprzednich płyt ta jest strasznie nudna i przewidywalna. Mam wrażenie, że melodie się powtarzają. LaFee również brakuje poweru. Momentami miałam wrażenie, że nagrywała “Ring frei” by zadowolić wytwórnię. Zero pasji.

Czytaj dalej #174 LaFee “Ring frei” (2009)

#147, 148 LaFee “Frei” (2011) & Evanescence “Evanescence” (2011)

LaFee poznałam kilka lat temu. Bliżej ‘zaprzyjaźniłam się’ z nią dopiero w tym roku. Znam już dwie jej płyty (“LaFee”, “Jetzt erst recht”). Gdybym wcześniej nie wiedziała, w jakim kierunku zamierza LaFee podążyć, byłabym w wielkim szoku i z dziesięć razy sprawdzała, czy to na pewno ta sama wokalistka. Zmieniła się nie tylko muzycznie. Przefarbowała się na platynowy blond, zrobiła sobie afro (teraz częściej nosi kucyk), zaczęła się ubierać bardziej kolorowo. Muzycznie zmieniła się jeszcze bardziej. Moim zdaniem na gorsze. Kiedyś była bardziej wyrazista, miała swój styl. Teraz podążyła za panującą modą. Piosenki są łagodniejsze, bardziej taneczne. Przesiąknięte elektroniką. Jednak tę w wykonaniu LaFee odbieram całkiem pozytywnie. Niektórym powinno zakazać się korzystania z komputerów przy tworzeniu muzyki (pamiętacie ostatnie ‘dzieła’ LMFAO czy Black Eyed Peas?), tu wokalistkę do nich dopuszczam. Płytę otwiera utwór “Herzlich wilkommen”. Podoba mi się dokładnie do momentu, gdy LaFee śpiewa Ich sage dir (PL: Mówię ci). Refren jest straszny. Plusem piosenki jest też to, że trwa nieco ponad 2 minuty. Nie zniosłabym więcej. Kolejna piosenka, jaką jest “Lass die Puppe tanzen” jest cudowna. Najbardziej podoba mi się w niej to, że utrzymana jest w szybkim tempie. Nie nudzi się. Potrafię ‘katować się’ nią nawet 5 razy pod rząd. Z kolejnych piosenek zauroczył mnie jeszcze numer “Ich bin”. Kiedyś tej piosenki nie doceniałam. Teraz uważam, że jest świetna. Szczególnie lubię początek, gdzie LaFee śpiewa m.in. Ich bin Geschichte Und gegenwart Ich schrei und schweig Jedentag (PL: Jestem historią i teraźniejszością, Krzyczę i milczę każdego dnia). Zastanawiam się jeszcze, który utwór spodobał mi się równie bardzo i, cóż, słabo to widzę. Lubię trochę “Leben wir jetzt”, bo LaFee całkiem nieźle odnalazła się w elektronicznej rąbance, oraz “Du allein”, choć głównie za tekst. LaFee śpiewa m.in. Du liegst am Boden Du bist gefallen Niemand war da um dich zu halten (PL: Leżysz na ziemi poległeś Nie było przy tobie nikogo kto by był podporą). Oprócz tanecznych numerków na płycie znalazło się miejsce dla spokojniejszych ‘punkcików’. Przede wszystkim króciutka ballada “Ich hab dich lieb”, którą LaFee napisała dla swojego taty. Czegoś mi tu brakuje. Piosenka jest po prostu przyzwoicie zaśpiewana. Nic więcej. Ani nie wzrusza, ani nie czaruje. Inną balladą jest “Sieh mich an” czyli piosenka, której za nic nie potrafię sobie przypomnieć. Są niestety na “Frei” piosenki, których nie lubię. Należy do nich “Fliegen mit mir” oraz “7 Sünden”. W tej drugiej LaFee brzmi, jakby się miała zaraz rozpłakać. W wielu piosenkach najsłabszym punktem jest refren (“Alles Gute”, “Herzlich wilkommen”). LaFee podążyła własną drogą. Pełną kolorów i tanecznej muzyki. Ja jednak będę tęsknić za tą nieco zbuntowaną dziewczyną, śpiewającą chwytliwe, rockowe numery.

Informacje o tym, że Evanescence wznawiają swoją działalność dotarły do mnie zupełnie niespodziewanie. Nawet pogodziłam się z tym, że nie będzie już nigdy następcy “The Open Door”, że nie usłyszę w wykonaniu Amy Lee ballady na miarę “My Immortal” czy “Like You”. A jednak. Marzenia się spełniają. Zespół pod koniec 2010 roku wrócił do studia i przygotowywał materiał na płytę zatytułowaną “Evanescence”. Przyznam, że mogli się bardziej wysilić z tytułem krążka. Pierwszy utwór (“What You Want”) usłyszałam już na początku sierpnia. Ulżyło mi, bo obawiałam się, że (zgodnie z niektórymi plotkami itp.) pójdą w elektronikę. Piosenka bardzo mi się podoba. Jest szybka, odpowiednio ostra. Uwielbiam głos Amy w tym numerze. Szczególnie lubię moment, gdy śpiewa Every heart in my hands like a pale reflection (PL: Każde serce w mych dłoniach jest jak blade odbicie). Zanim przejdę do oceniania innych utworów, które znalazły się na pierwszej od pięciu lat płycie grupy, podzielę się z wami spostrzeżeniem. Pokochałam Evanescence za muzykę, która nie była tylko rockową muzyką. Swoje inspiracje czerpali z gothic rocka. Ich piosenki były niezwykle tajemnicze, niektóre nieco mroczne. Na nowej płycie mi tego brakuje. Amy wprawdzie nadal pokazuje, że głosu mogą jej niektóre piosenkareczki pozazdrościć, ale to nie jest już to samo. Strasznie brakuje mi na “Evanescence” tej tajemniczej aury. Rozumiem jednak, że chcieli zrobić coś nowego. No i zrobili. Nagrali rockowy krążek, który pewnie zginąłby pomiędzy innymi takimi płytami, gdyby nie wokal Amy – nie do podrobienia. Jednak jako osoba, która z “Fallen” i “The Open Door” zna każdą nutkę, jestem nieco zawiedziona. Przede wszystkim na “Evanescence” jest niedobór ballad. Wiele jest szybkich, rockowych numerów (“Made of Stone”, “Sick”). Spokojne numery? Jest ich tylko dwa: “Lost in Paradise” oraz “Swimming Home”. Żadna z nich nie dorównuje poprzednim balladom zespołu, lecz da się słuchać. Bardziej do gustu przypadła mi ta pierwsza piosenka – “Lost in Paradise”. Najbardziej lubię moment, gdy Amy śpiewa And now I’m lost in paradise (PL: A teraz jestem zagubiona w raju) a w tej samej chwili wchodzi mocniejsza muzyka. “Swimming Home” zdecydowanie mniej mi się podoba. Odstaje od innych piosenek na “Evanescence”. Brzmi jak piosenka z “Ray of Light” Madonny. Ale nawet na płycie królowej ładnie by nie błyszczała. Z szybkich utworów najbardziej lubię wspomniane na początku “What You Want”, “Sick” oraz “Never Go Back”. Zupełnie nie podeszły mi natomiast “The Change” i “Erase This”. O piosenkach ciężko coś w ogóle napisać. Są do siebie podobne, oparte na jednakowym pomyśle. Na szczęście w warstwie tekstowej zespół nie uległ pogorszeniu. Nadal otrzymujemy całkiem niezłe, nie głupie teksty. “Never Go Back” opowiada o miłości; Without your love I am lost And I can never go back home (PL: Bez Twej miłości jestem stracona  I nie mogę wrócić już nigdy do domu). W “Made of Stone” podoba mi się początek (w sam raz dla uczniów) Speak your mind Like I care I can see your lips moving I’ve just learned not to hear Don’t waste your time (PL: Wyrażasz swoje zdanie Jakby mnie to obchodziło Widzę jak poruszają się Twe usta Nauczyłam się po prostu nie słuchać Nie marnuj czasu). Może i muzyka Evanescence ewoluowała w niezbyt dla mnie dogodnym kierunku, nadal jest to mój ulubiony zespół a sama płyta “Evanescence” zrobiła na mnie całkiem pozytywne wrażenie. Nie przebiła jednak dwóch poprzednich.

#115 LaFee “Jetzt erst Recht” (2007)

Po debiucie (“LaFee”) otrzymaliśmy od niemieckiej piosenkarki drugi krążek pt. “Jetzt erst Recht”. Jej pierwsza płyta bardzo mi się podobała. Często wracam do takich utworów jak “Mitternacht” czy “Lass mich frei”. Czy na drugim krążku również znajdę jakieś piosenki, do których będę często wracać? Obawiałam się, że nie. Często jest tak, że nowy album nie dorównuje debiutowi (patrz: Pussycat Dolls “PCD” i “Doll Domination” lub Gwen Stefani “L.A.M.B.” i “The Sweet Escape”). Na szczęście się nie zawiodłam. LaFee pozostała wierna swojemu stylowi. Nadal gra rockową muzykę, podobna do tej na debiucie. Jeśli nie jeszcze ostrzejszą. Zaczyna się od całkiem niezłej piosenki tytułowej, czyli “Jetzt erst Recht”. Kiedyś bardziej mi się podobała, teraz entuzjazm nieco opadł. Dalej znajdziemy kilka szybszych piosenek (z “Beweg dein Arsch” na czele) oraz porcję ballad. Może na początek słówko o moich faworytach. Przede wszystkim spokojne, a jednak pełne mocy “Du bist schön”. Szczególnie refren zapadł mi w pamięć i jak na złość nie chce wyjść ;). Podoba mi się taneczne (sorry, nie wiem jakiego słowa użyć, by pasowało do wykonywanej przez nią muzyki) “Beweg dein Arsch”. Jest to jednocześnie najbardziej zadziorny kawałek LaFee, jaki znam. Artystka śpiewa m.in. Beweg dein Arsch Babe. Komm, komm her zu mir (PL: Rusz swój tyłek kochanie. Chodź chodź tu do mnie). Lubię również balladę “Wer bin ich” oraz posiadające fajny refren “Küss mich”. Nieco niżej oceniane (ale nadal często słuchane przeze mnie) są takie utwory jak “Heiß” czy “Stör ich”. A co z resztą? Po kilkakrotnym przesłuchaniu nie mogę zapamiętać “Heul doch”. Jakaś taka nieciekawa. Nie podoba mi się za nic “Der Regen fällt”. Spodziewałam się fajnej balladki, zwrotki są całkiem fajne, za to refren wszystko psuje. Zawodzi też “Zusammen”. Również refren odpowiada za porażkę. Wydaje mi się, że “Jezt erst Recht” jest dojrzalszą płytą niż “LaFee” oraz bardziej przemyślaną. LaFee utrzymała poziom.

#87, 88, 89, 90, 91 Nelly Furtado “Loose” (2006) & Leona Lewis “Best Kept Secrets” (2009) & Madonna “Music” (2000) & LaFee “LaFee” (2006) & Britney Spears “In the Zone” (2003)

Płytę “Loose” Nelly Furtado wydała w 2006 roku. Skojarzyła mi się z solowym albumem Fergie pt. “The Dutchess”. Jednak to Nelly była pierwsza. W czym to podobieństwo? Odpowiednie słowo to różnorodność. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że na “Loose” składają się podobne do siebie utwory. Przy bliższym poznaniu widzimy, że nie do końca są identyczne. Mamy tu dance-popowe “Maneater” i “Do It”, całkiem spokojne, rhythm & bluesowe “Promiscuous” i “Say It Right”,  hip hopowe “No Hay Igual”, robiące ukłon w stronę muzyki latynoskiej “Te Busque”, akustyczne “In God’s Hands” czy w końcu mieszankę popu i r&b w pięknym, łagodnym “All Good Things (Come to an End)”. Bez wątpienia jest to najbardziej komercyjna płyta Nelly Furtado. Nad większością utworów czuwał Timbaland. Efekty jego pracy? Są nimi zarówno dobre utwory, jak i piosenki, których nie zaliczyłabym do najlepszych nawet gdyby mnie torturowali. Uwielbiam chociażby “Say It Right” czy “All Good Things (Come to an End)”, nie trawię “No Hay Igual” czy “Do It”. Wiele dobrego słyszałam o balladzie “In God’s Hands”, jednak ja się zawiodłam. Piosenka na pewno jest piękna, ale wykonanie Nelly jest straszne. Jej głos nie pasuje mi do tego typu utworów. Jednak już w “Showtime” wypada dobrze. Zaskoczył mnie ten utwór, bo spodziewałam się tu kolejnego tanecznego numeru. A dostajemy spokojną piosenkę. Przekonałam się do “Say It Right”. Kiedyś wręcz nie cierpiałam tej piosenki. Teraz spojrzałam na nią w nowym świetle i zobaczyłam, że to naprawdę dobry numer. Niby spokojny, ale zadziorny. Podsumowując, płyta “Loose” podoba mi się w połowie. Znalazłam na niej kilka ‘perełek’, do których będę często wracać. Ale z drugiej strony są tu utwory, które mi się nie podobają.

Zanim Leona Lewis stała się sławna dzięki show “The X-Factor” napisała i nagrała kilka piosenek. Jeśli macie już za sobą “Spirit” czy “Echo”, “Best Kept Secret” może was zaskoczyć. Ja postanowiłam przesłuchać tą płytę zanim naskrobię ocenę “Spirit”. Zastanawiam się, która Leona jest tą prawdziwą, autentyczną. Obstawiam jednak, że ta, którą słyszymy na ‘demówce’, na “Best Kept Secret”. Otrzymujemy tutaj muzykę w 100% taneczną (“Joy”, “Ready to Get Down”), ale czasami pojawia się i r&b (“L.O.V.E U”). Lubię taką muzykę, jednak w wersji Leony mnie ona nie przekonuje. Muzyka taneczna powinna być przyjemna, lekka. W wykonaniu Leony jest tak lekka, że aż ulotna. Mimo, iż słuchałam tej płyty z cztery czy pięć razy nie zanucę wam żadnego fragmentu. Znów muszę korzystać z robionych podczas przesłuchiwania notatek. W trzech utworach Leonę wspomagają inni artyści. W “Dip Down” usłyszymy Loot. Nie pomaga jednak tej piosence. W rozlazłym “Private Party” pojawia się Robert Allen (uczestnik X-Factor, grupa 25 lat). Jego dojrzały głos ciekawie współgra z delikatnym wokalem Leony. Ostatnim duetem jest nieco zadziorne “Bad Boy” z K2 Family. Jedyną balladą, którą Leona umieściła na płycie jest “I Wanna Be That Girl”. Szczerze? Jedna z najgorszych ‘Leonowych’ ballad, jakie znam. Lewis ma dobry głos, ale na “Best Kept Secret” tego zupełnie nie słychać. Te utwory mogłaby i Britney Spears nagrać i efekt byłby ten sam. Jednak dziękuję jej za tą płytkę demo. O wiele bardziej doceniłam “Spirit”.

Na początku chciałabym się do czegoś przyznać. Postanowiłam ocenić wszystkie studyjne płyty Madonny. Wpadłam na ten pomysł, gdy zaczęło boleć mnie czoło od pukania się w nie za każdym razem, kiedy czytałam, że “GaGa jest królową pop”. Płyta “Music” została wydana w 2000 roku. Muzyka elektroniczna nie była wtedy tak powszechna jak dzisiaj, więc płyta robi jeszcze większe wrażenie. Za pierwszym przesłuchaniem byłam skłonna wystawić “Music” ocenę między 2 a 3. Mylne pierwsze wrażenie. ‘Otworzyłam’ swoje uszy i inaczej spojrzałam na piosenki. Album otwiera tytułowy numer “Music”. Spora dawka elektroniki, rytm właściwie dla wszystkich a do tego świetny wokal Madonny i tekst, który do najmądrzejszych nie należy, ale przytoczyć można jeden cytat Music makes the people come together(PL: Muzyka sprawia, że ludzie się schodzą). Nie myślcie jednak, że są tu tylko taneczne kawałki. Obok dobrych, elektrycznych utworów, do których należy m.in. “Runaway Lover” czy “Impressive Instant”, znajdziemy spokojne piosenki. Madonna udowadnia, że dobrze idzie jej i w nastrojowych, melancholijnych utworach (“I Deserve It”, “Nobody’s Perfect”). Z takich numerów uwielbiam chociażby “Paradise (Not For Me)”. Bardzo zmysłowy utwór. Madonna śpiewa w nim zarówno po angielsku jak i francusku. Niesamowicie oba języki się dopełniają. Podoba mi się również “Don’t Tell Me”. Nieco zawiodłam się na “Nobody’s Perfect”. Piosenka trwa prawie 5 minut. Jest zdecydowanie za długa, ma się jej dość w połowie. I do tego ta ‘syrena’ wyjąca w środku utworu. Na deser polecam popowe, lekkie “American Pie”. Płyta “Music” różni się od tego, co Madonna zaserwowała nam na świetnym “Ray Of Light”. Mimo wszystko warto posłuchać.

Swój debiutancki album, wydany w 2006 roku, LaFee zatytułowała po prostu “LaFee”. Wcześniej znałam single. Od nich również zaczęłam zapoznawanie się z tą płytą. Może obiło wam się o uszy nagranie “Virus”. Zaczyna się spokojnie, powili jednak dochodzą ostrzejsze dźwięki. Bardzo podoba mi się refren, w którym LaFee śpiewa m.in.Ich wünsch dir einen Virus (PL: Życzę ci wirusa). Nieco gorsze jest buntownicze “Prinzesschen”. Chociaż podobają mi się gitarowe momenty. “Was Ist Das” jest chyba najradośniejszą piosenką z całej płyty. Zwrotki bardzo mi się podobają, refren mnie męczy. Na deser zostawiłam sobie singiel “Mitternacht”. Już po samym tytule można się domyśleć, że jest to mroczny kawałek (Mitternacht = północ). Zalatuje mi nieco “Haunted” Evanescence. Tam również zwrotki są bardzo tajemnicze, a refren energiczny. Wprawdzie Amy Lee ma lepszy głos, LaFee jakoś daje sobie radę. Wróćmy jednak do pozostałych utworów na “LaFee”. Uwielbiam balladę “Wo Bist Du (Mama)”. Piękna muzyka, łagodny, pełen emocji głos wokalistki no i tekst prosto z serca:  Mama – Wo bist du jetzt Mama – Warum bist du nicht hier Bei mir Mama wo bist du Bitte sag mir geht’s dir gut Es tut so weh hörst mir zu Mama wo bist du (PL: Mamo, gdzie teraz jesteś? Mamo, dlaczego nie ma cię tutaj Przy mnie… Mamo, gdzie jesteś? Proszę powiedz mi, czy idzie ci dobrze? To boli, słyszysz mnie? Mamo, gdzie jesteś?). Podoba mi się też “Sterben Für Dich”. Jest to ballada opowiadająca o miłości. LaFee śpiewa m.in. Ich würde sterben für dich (PL: Mogłabym umrzeć dla ciebie). Uwielbiam również rockowy utwór “Lass Mich Frei”. Tekst utworu jest z pewnością bliski nastolatkom 😉 Ich weiß du liebst mich, doch du verstehst nicht. Mein Leben ist mein Leben(PL: Wiem, że mnie kochasz. Jednak ty nie rozumiesz. Moje życie jest moim życiem). Strasznie podoba mi się moment, w którym ukazana jest rozmowa (a może raczej sprzeczka) LaFee z jakimś facetem, który chyba odgrywał jej ojca. I ten krzyk wokalistki na końcu, świetne. To może teraz nieco negatywne opinie. Nie przekonuje mnie “Verboten” i “Halt Mich”. Znikają na tle innych utworów. Ogółem płytę “LaFee” oceniam pozytywnie. Warto posłuchać. Wiem, że Polacy wypinają się na język niemiecki, ale ja się cieszę, że właśnie w tym języku śpiewa LaFee. Dzięki temu piosenki mają pazur i ten niesamowity charakter.

“In The Zone” jest czwartym z kolei krążkiem Britney Spears. Naprawdę musieliśmy tyle czekać? Nie tyle na sam album (poprzednia płyta “Britney” ukazała się w 2001 roku), co na choćby najmniejszą muzyczną przemianę Spears. Wokalistka wreszcie odcięła się od pospolitych, popowych piosenek i ckliwych ballad (namiastkę ‘starej’ Britney znajdziemy tylko w elektrycznej balladzie “Shadow”). W zamian otrzymujemy porcję mocnych, popowych utworów połączonych z r&b (“Outrageous”) a nawet rapem (“I Got That Boom Boom”, “The Hook Up”). W “Early Morning” nawet sama wokalistka posuwa się do rymowania. Oprócz wcześniej wymienionych gatunków na “In The Zone” spotkamy się ze sporą dawką elektroniki. Można się tego obawiać, ale na tym krążku zastosowana została w przemyślany sposób. Najbardziej ‘electro’ utworem jest singlowe “Toxic”. Była to chyba druga piosenka Britney, jaką poznałam. Uwielbiam ją już od kilku lat. Warto dodać, że za ten numer Britney otrzymała jedyną w swojej karierze nagrodę Grammy. Znajdziemy tu i elektryczne ballady. Należy do nich “Breathe On Me” (nie przepadam za nią) oraz “Touch Of My Hand”. Największym zaskoczeniem jest jednak utwór (ballada) “Everytime”. Britney ma w nim bardzo delikatny głos, momentami można odnieść wrażenie, że powstrzymuje łzy. Najciekawszym numerem jest jak dla mnie “Me Against The Music”. Britney wykonuje ją w duecie z Madonną. Dwie wielkie gwiazdy razem? To musiało się tak skończyć po tym pocałunku na gali MTV. Nieco hip hopowa, nieco popowa piosenka bardzo mi się podoba, chociaż jeszcze trzy miesiące temu dałabym najgorszych. Wprawdzie Madonna bardziej przypadła mi do gustu w tej piosence, Brit na szczęście nie pozostaje w tyle. Ciekawym utworem jest również “Showdown”. Można wychwycić w nim rytmy reggae. Jestem pozytywnie zaskoczona “In The Zone”. Będę na pewno od czasu do czasu do niej wracać.