RECENZJA: Janelle Monáe “The Electric Lady” (2013) (#1226)

W 1972 roku osobę z kosmosu – Ziggy’ego Stardusta – na ziemię sprowadził David Bowie. Trzydzieści pięć lat później przy pomocy podobnego patentu sławę postanowiła zdobyć Janelle Monáe. Bazując na legendarnym filmie “Metropolis” stworzyła swój własny dystopijny świat, w którym występuje pod postacią androida Cindi Mayweather. Na swoim drugim studyjnym albumie “The Electric Lady” przedstawia nam ciąg dalszy tej futurystycznej historii.

Epka “Metropolis: The Chase Suite” i płyta “The ArchAndroid” były kolejno pierwszą i drugą częścią tej futurystycznej opowieści o robocie, który zakochał się w zwykłym człowieku. Mimo tak wybiegającego w przyszłość konceptu utwory Monáe nie pretendowały do bycia najnowocześniejszymi dziełami we współczesnym popie. Twórczość Amerykanki charakteryzowało coś innego – podbieranie z najróżniejszych gatunków tego, co najlepsze i mieszanie ze sobą pozornie niepasujących do siebie tekstur. Ten pomysł Janelle kontynuuje na “The Electric Lady” oddając jednak w nasze ręce zestaw przystępniejszych, co nie znaczy gorszych piosenek .

W oczy od razu rzuca się lista gości, jacy wtrącili swoje trzy grosze w piosenki artystki. Już na samym początku Monáe chwali się znajomością z Princem. Ich duet “Givin’ Em What They Love” jest porywającym, rockowo-rhythm’and’bluesowym dziełem o bardzo zadziornym charakterze. Nieco słabszą kompozycją jest przekombinowane (czego tu nie ma!) “Q.U.E.E.N” z Eryką Badu, choć rapowa wstawka Janelle w towarzystwie orkiestry robi spore wrażenie. Ładnie prezentują się spokojniejsze “Dorothy Dandridge Eyes” oddające hołd afroamerykańskiej aktorce oraz mocniejsze, feministyczne “Electric Lady”. W pierwszym nagraniu miło słyszeć Esperanzę Spalding. W drugim za chórki robi Solange. Panie na tym wydawnictwie muszą jednak ustąpić kolaboracjom Monáe z mężczyznami. Oprócz wspomnianego duetu z Princem zachwyca seksowne “Primetime” z Miguelem. Momenty, gdy śpiewają razem, wywołują ciarki na moim ciele.

Większą część płyty stanowią jednak solowe popisy wokalistki. Do moich ulubionych momentów albumu należą takie kawałki jak “Dance Apocalyptic”, “Look Into My Eyes”, “Ghetto Woman” oraz “Can’t Live Without Your Love”. Pierwsze dwie kompozycje czerpią całymi garściami z vintage’owych klimatów. “Dance Apocalyptic” łączy urok girlsbandów z lat 60. z wywołującymi uśmiech kreskówkowymi melodiami. W “Look Into My Eyes” Janelle wspina się na wyżyny elegancji  anielsko śpiewając nam przy akompaniamencie męskich chórków i orkiestry. “Ghetto Woman”, piosenka dedykowana matce artystki i innym kobietom, które dzień w dzień muszą pokonywać wiele przeciwności losu, jest wybuchowym, intensywnym nagraniem o świetnej gitarowej solówce. “Can’t Live Without Your Love”, rhythm’and’bluesowy, miłosny utwór, przyjemnie kołysze i w swojej kategorii przebija “Victory” czy “What an Experience”. Co jeszcze znajdziemy na “The Electric Lady”? Monáe próbuje swoich sił w dance rocku prezentując błyszczące “We Were Rock and Roll”, filmowe “Sally Ride” czy mieszające doo wop z funkiem w “It’s Code”.

Janelle Monáe ponownie udowadnia, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Z łatwością miesza style i gra na dwa fronty – flirtuje zarówno z komercją jak i sztuką. “The Electric Lady” nie jest płytą tak rewolucyjną i wielką jak “The ArchAndroid”, ale zostawia po sobie wiele dobrych wspomnień. A także refleksji, bo Amerykanka nie boi się śpiewać o tym, co ją porusza i boli. Dozuje jednak emocje, przez co ze spotkania z tą elektryczną kobietą nie wracamy poturbowani.

Warto: Primetime & Givin’ Em What They Love & Look Into My Eyes & Ghetto Woman

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *