Kariera trwająca już niemalże dwie dekady. Jedenaście studyjnych płyt. Amerykańską wokalistkę Taylor Swift można lubić bądź też nie, ale jednego odmówić jej nie wypada – mało która artystka pracuje tak ciężko co ona. Przed niedawną serią jej polskich koncertów postanowiłam odświeżyć jej dyskografię. A dziś pokusiłam się o swój ranking tych wydawnictw.
11. Speak Now (2010)
Na ostatnim miejscu ląduje album, do którego powrót po latach sprawił mi najwięcej problemów i najmniej frajdy. Przed ponownym sięgnięciem po “Speak Now”, trzeci krążek Taylor Swift, próbowałam przywołać w pamięci jego obraz, jakiś punkt charakterystyczny, coś, co zostało ze mną od czasu, gdy słuchałam go po raz ostatni. I nie znalazłam nic. Ani jednej piosenki, ani jednej emocji – czy to pozytywnej, czy negatywnej. Country-popowe “Speak Now” jest dla mnie najbardziej nijaką erą w karierze Amerykanki.
10. Red (2012)
Jeszcze nie wokalistka pop z prawdziwego zdarzenia, już nie skromna, nieśmiała dziewczyna z gitarą. Taylor Swift na wydanej ponad dekadę temu płycie “Red” stanęła na rozdrożu. Po powtórzeniu samej siebie na “Speak Now” miała ochotę popchnąć swoją twórczość w nowym kierunku, jednocześnie zadawalając dotychczasowych fanów. Efektem jest krążek, na którym wzbogacane elektropopem czy dubstepem melodie spotykają gitarowe kompozycje. Nie dzieje się jednak tak dużo, jak można by sobie wyobrazić, a wiele nagrań już się zestarzało.
9. Taylor Swift (2006)
Od dziecka Taylor odznaczała się talentem muzycznym i tekściarskim. Szybko udało jej się zdobyć kontrakt płytowy i w 2006 roku ukazała się jej debiutancka, imienna płyta. Było w niej coś świeżego i zmieniającego spojrzenie (także i moje) na muzykę country. To już nie były piosenki nagrywane z myślą o starszych mieszkańcach amerykańskiego Południa. Taylor sprawiła, że country stało się cool i trafiło do młodych. Pomogły życiowe teksty o nastoletnich rozterkach. Dziś brzmi to nieco infantylnie i naiwnie, ale wciąż sporo w tym uroku.
8. The Tortured Poets Department (2024)
Departament Udręczonych Słuchaczy. Takie słowa cisnęły mi się na usta, gdy po raz pierwszy sięgnęłam po “The Tortured Poets Department”. Zawsze podobało mi się stwierdzenie, że istotą literatury jest cierpienie – bohaterów, autora i czytelnika. Odnieść to można do piosenek Taylor, która mierzy się w nich ze złamanym sercem prezentując nam swój najsmutniejszy, najbardziej przygnębiający album. I o ile teksty mogą robić wrażenie, tak ich melodyjna otoczka jest wtórna, wyblakła, po prostu mało ciekawa.
7. 1989 (2014)
Jeśli krążek “Red” uchylił Taylor drzwi do popowego raju, album “1989” te bramy z hukiem wyważył. Przygotowana pod okiem najmodniejszych producentów płyta okazała się być komercyjnym przebojem, a ja nawet zaryzykuję stwierdzenie, że od czasu singli “Shake It Off” i “Blank Space” Swift nie miała innych tak rozpoznawalnych wśród zwykłego słuchacza radia przebojów. Jak inspirowany synth i dance popem album nie przypadł mi do gustu w 2014 roku, tak nie poprawiła się o nim moja opinia po dekadzie. Modne brzmienia aż za bardzo przykrywają niezłe pióro Taylor i jej dotychczasową autentyczność.
6. Fearless (2008)
Jeśli “Taylor Swift” przedstawiło wokalistkę amerykańskim słuchaczom, tak sława “Fearless” przenikła na cały świat. Wystarczyła do tego nagroda Grammy w kategorii Album of the Year. Drugi studyjny krążek wokalistki jest podobnie szczery i ładnie rozpisany jak jej debiut, ale chętniej skręcający w stronę subtelnego, wrażliwego country popu (no i te przeboje “Love Story” i “You Belong With Me”!). Nadal jest dziewczęco i bardzo pastelowo, ale właśnie to mi się podoba – Taylor jest niezwykle naturalna w tym, co robi.
5. Lover (2019)
Płyta “Lover” po ciemnym, wbijającym szpileczki wielu osobom “Reputation” jest jak podróż na jednorożcu przez pastelowe chmurki z waty cukrowej. Nie jest jednak tak słodko, jak można było przypuszczać. Wchodząca powoli w kolejną dekadę swojego życia Taylor spokorniała i dojrzała. “Lover” jest nieco za długi jak na dzisiejsze playlistowe standardy, ale znalazły się na nim kompozycje, do których chętnie wracam. Podoba mi się spokojniejszy wydźwięk tego krążka oraz postawienie na melodie dość proste i nieprzekombinowane.
4. Midnights (2022)
Układając swój ranking albumów Taylor Swift sama siebie zaskoczyłam, gdy okazało się, że na całkiem wysokiej pozycji uplasowała się płyta “Midnights”. Krążek ten chwilę po swojej premierze zrobił na mnie wrażenie raczej średnie – chociaż po alternatywnych, folkowych “Folklore” i “Evermore” Amerykanka wróciła do popu, wyszła jej raczej płyta pastelowa, pełna lekkich, syth popowych melodii. Faktycznie mogąca nużyć, bo na pierwszy rzut ucha mało która piosenka wzbogacona została o przebojowy refren. “Midnights” jednak potrzebowało czasu, by we mnie dojrzeć. Dziś to moje swiftowe, popowe guilty pleasure.
3. Evermore (2020)
Nie zdążył opaść kurz po premierze “Folklore”, a mogliśmy ponownie zbierać szczęki z podłogi – Taylor miała tyle materiału, że starczyło na album “Evermore”, którym kontynuowała swoją indie przygodę. Nie jest to jednak płyta-bliźniaczka wspomnianego “Folklore”. Pojawiają się tu bardziej popowe czy nawet subtelnie elektroniczne momenty. “Evermore” jest niczym ta młodsza siostra, w której mniej dojrzałości i różnego rodzaju rozterek, a więcej naiwności i prostoduszności. A także patrzenia w przyszłość z większą dozą nadziei. Przekłada się to na kompozycje które są znacznie lżejsze, cieplejsze i nie tak smutne.
2. Reputation (2017)
Od ulubienicy Ameryki bez skandali na koncie do osoby, której dobra reputacja runęła niczym domek z kart. Po krótkiej przerwie Swift postanowiła z głową wykorzystać ten szum. Zamiast po różnych aferkach rzucać się w słowne przepychanki, nakręcając temat jeszcze bardziej, siedziała cicho i obmyślała plan zemsty. Bo ta najlepiej smakuje na zimno. Niewiele może na “Reputation” szpilek wbitych innym, ale jedno na pewno wrogów Taylor zaboli – ona znów była na topie i śmiała im się w twarz. A to wszystko w towarzystwie melodii mocnej niż wcześniej inspirowanych elektropopem i r&b. Pokazała charakter i to w “Reputation” podoba mi się najbardziej.
1. Folklore (2020)
Stworzony w samym środku pandemicznej rzeczywistości album “Folklore” jest tą indie płytą Taylor, której potrzebowaliśmy, choć nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Artystka nawiązała jedną z najmniej oczekiwanych kolaboracji ostatnich lat. Jej partner in crime został sam Aaron Dessner z The National. Muzyk i producent nadał jej twórczości przygaszonego, szlachetnego sznytu wprowadzając ją na indie folkowe, dream popowe i chamber popowe wyżyny. “Folklore” jest płytą po prostu piękną, szalenie klimatyczną i ładnie rozpisaną. Uwielbiam ją od pierwszej do ostatniej nuty.
Mój ulubiony album Taylor to “Reputation”, ma właśnie ten charakter, którego brakuje reszcie albumów. Fajnie byłoby usłyszeć jeszcze kiedyś coś takiego zadziornego od Swift.
Pozdrawiam. 🙂