RECENZJA: Lady Gaga “Mayhem” (2025) (#1570)


Przeszło piętnaście lat w branży, kilka metamorfoz, wiele mniejszych bądź większych skandali, a pozycja Lady Gagi wydaje się być stabilna. Trendy pojawiają się i znikają, nowe wokalistki przychodzą i odchodzą, a jej popularność wcale nie zmalała. Wręcz przeciwnie. Amerykanka wygodnie usadowiła się na popowym szczycie. I póki co nigdzie się nie wybiera, bo nadal potrafi dostarczać po prostu przebojowe nagrania.

Ostatnie lata nie były jednak dla Stefani Germanotty jakoś szczególnie szczęśliwe. Wybuch pandemii namieszał w jej planach i era “Chromatica” nie była taka, jak sobie wymarzyła. Sama płyta chętnie nawiązująca do disco popu nie mogła równać się z tym, co w podobnym czasie przygotowały dla nas Jessie Ware czy Dua Lipa. Rozczarowaniem była także jej rola w drugiej części “Jokera”. Postaci Harley Quinn towarzyszyła pełna coverów płyta “Harlequin”, a chwilę wcześniej świat podbił jej duet z Bruno Marsem – soft rockowe, oldskulowe “Die With a Smile”. Piosenka nadal jest wielka, i chociaż znalazło się na niej miejsce na “Mayhem”, nie reprezentuje całości. Ta jest raczej sentymentalną podróżą do wcześniejszych dokonań artystki.

Ciemny elektro pop zdominował początek wydawnictwa. Singlowe kompozycje “Disease” i szalenie mocne, wpadające w ucho “Abracadabra” to Gaga kojarząca mi się z erą “The Fame Monster”. Dance popowe kawałki z “Garden of Eden”, “Vanish Into You” (o dość przeciętnym refrenie), “LoveDrug” (pamiętacie jeszcze “LoveGame”?) czy “Shadow Of a Man” na czele zdają się puszczać oczko do “The Fame”. Pojawiające się później w jej karierze inspiracje gitarową muzyką przenikają energiczne, industrialne “Perfect Celebrity”; “Don’t Call Tonight” z ciekawymi robotycznymi obróbkami wokalu czy w końcu mojego ulubieńca, “The Beast” – kompozycję ciężką, teatralną. Gaga ma swój 50 shades of Grey moment. Świetnymi utworami są synth-funkowe “Killah” (odzywa się tu ejtisowy David Bowie) oraz zabawne “Zombieboy” o cheerleaderskim motywie. Pięknie wybrzmiewa “Blade of Grass” będące romantyczną, lecz nieprzesłodzoną balladą o filmowym wydźwięku. Jedynym nagraniem, którego nie rozumiem, jest synth popowe, nijakie “How Bad Do U Want Me”, które mogłoby być odrzutem z krążka “Midnights” Taylor Swift.

W okolicach premiery płyty “Mayhem” zaczęły pojawiać się informacje, jakoby inspiracjami Lady Gagi do tegorocznego zestawu jej kompozycji są zespoły Nine Inch Nails i The Cure. Jest to zapowiedź tej samej tej samej wagi co zapewnienia Dua Lipy, iż ta podczas prac nad “Radical Optimism” zagłębiała się w archiwa brit popu. Nie warto się do nich przywiązywać, gdyż tego mroku i industrialu jest tu jak na lekarstwo. Nie oznacza to jednak, że “Mayhem” skreślam. Wręcz przeciwnie. Album ten siada podobnie mocno jak “Joanne” czy “Born This Way”, choć nie ma emocji tego pierwszego ani odwagi drugiego. Jest po prostu kawał fajnego dance-elektro-popowego grania z kilkoma dźwiękowymi zaskoczeniami.

Warto: The Beast & Abracadabra & Killah

__________________

The Fame ♥ Born This WayArtpop ♥ Cheek to Cheek ♥ Joanne Chromatica ♥ Harlequin

Autor

Zuzanna Janicka

Rocznik '94. Dziewczyna, która najbardziej na świecie kocha muzykę. Nie straszny jej (prawie) żaden gatunek, ale najbardziej lubi sięgać po r&b z lat 90. oraz indie/alt rocka. The-Rockferry prowadzi od 2010 roku.

Jeden komentarz do “RECENZJA: Lady Gaga “Mayhem” (2025) (#1570)”

  1. Szkoda, że single nie oddają klimatu wydawnictwa, bo “Disease” i “Abracadabra” to petardy. Słuchając tego albumu odniosłam wrażenie, że wszystko już kiedyś słyszałam. Na razie jedyny utwór, który przykuł moją uwagę, to “Killah”.
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *