RECENZJA: Kali Uchis “Red Moon in Venus” (2023) (#1375)

Czerwony bądź też krwawy księżyc jest zjawiskiem możliwym do zaobserwowania na niebie podczas jego całkowitego zaćmienia. Mi do fascynacji astrologią bardzo daleko, ale tym, co ponad nami, zainspirowała się kolumbijska wokalistka Kali Uchis. Swoją trzecią studyjną płytą “Red Moon in Venus” zabiera nas w podróż po kosmosie obiecując garść piosenek, które mają pobudzić nasze emocje i sprawić, że świat wokół nas zawiruje.

Z Kali Uchis mam dość dziwne relacje. Wydany przez nią przed pięcioma (!) laty album “Isolation” jest jednym z najbardziej cenionych przeze mnie debiutów ostatnich lat, którego zróżnicowany charakter i chęć poeksperymentowania z różnymi dźwiękami niezmiennie mnie zachwyca. Jego następca, “Sin Miedo (del Amor y Otros Demonios)” z 2020 roku, to już krążek spójniejszy i nagrany w dużej mierze po hiszpańsku. To także płyta, która zyskuje po czasie – mnie szczególnie przekonują na niej same wokale Uchis, która w ojczystym języku wypada po prostu ciekawiej i naturalniej. Mimo wszystko po jej tegoroczne dzieło sięgałam bez większego entuzjazmu.

Po robiących za wprowadzenie do poprzednich płyt kawałkach intro “In My Garden…” zwyczajnie zawodzi i przechodzi nie zostawiając po sobie kompletnie nic. Ścieżka przez ogród artystki prowadzi do kwiatowej piosenki “I Wish You Roses”, która jest neo soulowym, niespiesznym nagraniem. Zostającym w pamięci, choć nie będącym najlepszym momentem albumu. Moimi ulubieńcami są bowiem “Worth the Wait”, “Moral Conscience” i “Blue”. Pierwsza z propozycji to psychodeliczna, soulowa kolaboracja ze śpiewającym falsetem (świetnie to brzmi!) Omarem Apollo. Psychodelia w stylu Tame Impala wypełnia “Moral Conscience”. “Blue” zaś to Uchis inspirująca się elegancją Sade i prezentująca jazzujące, muśnięte dźwiękami saksofonu, duszne nagranie.

Omar Apollo nie jest jedynym gościem na płycie, ale zdecydowanie jedynym wartym odnotowania. Upbeat’owe, afropopowe “Fantasy” z Donem Toliverem oraz rhythm’and’bluesowe “Deserve Me” z Summer Walker nie przypadły mi do gustu będąc piosenkami dość oczywistymi. Z solowych utworów niezbyt duże wrażenie robią na mnie i “All Mine” oraz dwie piosenki o hiszpańskojęzycznych tytułach, choć przemycających angielskie słówka. “Como Te Quiero Yo” jest aż zbyt leniwe, a “Hasta Cuando” bardziej intryguje swoją instrumentalną stroną (plemienne bębny) niż wykonaniem Uchis. Nieco więcej oczekiwałam i po “Endlessly”, za które odpowiada legendarny Darkchild. Piosenka ma ten najntisowy klimacik, lecz brzmi raczej jak demówka, która w rękach chociażby Janet Jackson czy Brandy wskoczyłaby o level wyżej. Warto za to sięgnąć po błyszczące, kołyszące “Moonlight” oraz pozytywne, flirtujące z popem lat 60., błogie “Happy Now”.

Płyta “Red Moon in Venus” jest pełna patentów, jakie Kali Uchis wykorzystywała na dwóch poprzednich wydawnictwach. Ponownie mamy do czynienia z brzmieniem lekko oldskulowym, obecnością sporo obiecujących gości, mieszaniem języków czy przesiąkniętymi romantyzmem i zmysłowością wersami. Całość daje nam najspójniejszy album w karierze Kolumbijki, który płynie sobie w podobnym tempie od pierwszej do ostatniej sekundy. I mimo iż wiele kawałków wypada naprawdę dobrze, zebranie ich w jedną płytę  zaowocowało dziełem dość nużącym i aż zbyt pościelowym. Miało być kobieco i seksownie, jest usypiająco jak nigdy.

Warto: Worth the Wait & Blue

________________

IsolationTo Feel AliveSin Miedo (del Amor y Otros Demonios)

One Reply to “RECENZJA: Kali Uchis “Red Moon in Venus” (2023) (#1375)”

  1. Przesłuchałam ten album kilka razy i nic mi nie zostało w pamięci, w przeciwieństwie do “Isolation”, który wciąż dobrze wspominam. Chyba musze dać mu jeszcze kilka(dziesiąt) szans. 😛
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *