#156, 157 Kelly Rowland “Simply Deep” (2002) & The Pussycat Dolls “Doll Domination” (2008)

Kiedy dalsze funkcjonowanie zespołu Destiny’s Child wisiało na włosku, każda z dziewczyn zaczęła myśleć o karierze solowej. W 2002 Beyonce zaczęła pracę nad “Dangerously In Love”, Michelle wydała nawet własny album pt. “Heart to Yours”. Nic więc dziwnego, że i Kelly nabrała ochoty na nagranie czegoś pod własnym nazwiskiem. Album “Simply Deep” ukazał się w 2002 i spodobał się ludziom. Szczególnie singiel “Dilemma” pozamiatał na listach przebojów i zgarnął statuetkę Grammy. Mi szczerze mówiąc ta piosenka już się przejadła. Nadal jednak mam do niej ogromny sentyment, bo kojarzyłam ją na długo przed tym, zanim zaczęłam na poważnie interesować się muzyką. Nie lubię jedynie tego głosu, który pojawia się w tle nucąc coś na kształt “ooo”. Styl solowej płyty Kelly nie odchodzi od tego, co nagrywała z dziewczynami. Nadal siedzi w r&b. Na szczęście tak dobrze odnajduje się w tych rytmach, że słuchanie “Simply Deep” to przyjemność. Materiał jest podzielony mniej więcej równo. Z jednej strony dobre, kołyszące utwory, z drugiej strony zaś ballady. Z szybszych piosenek uwielbiam szczególnie “Stole”. Wprawdzie nie potrafię w tym momencie jej zanucić, ale samo słuchanie sprawia mi dużą przyjemność. Lubię również “Love/Hate”. A w szczególności początek. Fajny jest. Nieźle przedstawia się też “Past 12”. Moim numerem jeden z szybszych piosenek jest chyba “Train On a Track”. Ten numer najbardziej skojarzył mi się z twórczością Destiny’s Child. A to dlatego, że głos Kelly w niektórych momentach został podwojony. Innym znów razem śpiewa wers a już zaczyna inny. Nie umiem tego inaczej wyjaśnić. Na koncercie by jej to nie wyszło. Sporą część płyty zajmują spokojne piosenki, ballady. Moją ulubioną jest “Haven’t Told You”. Kelly bosko w niej wypadła. Oprócz tego do ballad należy numer tytułowy – “Simply Deep”. Możemy usłyszeć w nim młodszą siostrę Beyonce – Solange. Dziewczyny mają podobne głosy. Sprawia to, że momentami mam wrażenie, jakbym słuchała samej Beyonce. Kolejna spokojne utwory – “Obsession” i “Heaven” – przelatują niezauważalne. Ciekawe jest “Everytime You Walk Out the Door”. Bardzo podoba mi się początek, w którym słyszymy deszcz. Solowy debiut Kelly Rowland przyjmuję znacznie cieplej niż pierwszą płytę Beyonce pt. “Dangerously in Love”. Piosenki są dopracowane, ładnie zaśpiewane.

Fanką ‘laleczek’ stałam się za sprawą kawałka “Don’t Cha”. Niedługo potem w ręce wpadła mi ich płyta “PCD” i wsiąkłam na dobre. Takie numery jak “Buttons” czy “Beep” nigdy mi się nie znudzą. Nic więc dziwnego, że z wielką niecierpliwością czekałam na nowy krążek. Przez ten czas w zespole działo się różnie. Dziewczyny miały pretensje, że Nicole Scherzinger jest faworyzowana. Niedługo po wydaniu “PCD” miała nawet ukazać się jej solowa płyta. Nic z tego nie wyszło i koniec końców Niki wróciła do Jessiki, Ashley, Kim i Melody. Wydana w 2008 roku druga płyta girlsbandu ma wymowny tytuł: “Doll Domination”. Dziewczyny wróciły i są gotowe na podbój list przebojów. Po latach mamy już obraz tego, czy im się udało. “When I Grow Up”, “Hush Hush” czy “Jai Ho” (z deluxe edition) były hitami. “Whatcha Think About That”, “Bottle Pop” czy “I Hate This Part” przeszły niestety bez echa. Na płycie ‘laleczek’ mniej jest r&b, więcej natomiast popu i tanecznych brzmień. Podoba mi się to, że każda z piosenek jest inna. Nie ma tu dwóch takich samych numerów. Z jednej strony mamy fajne, taneczne utwory (“When I Grow Up”, “Bottle Pop”) z innej spokojne piosenki (“I’m Done”, “Out of This Club”). Za produkcję płyty odpowiada Timbaland. Słychać to szczególnie w “Magic” (te ‘muczenie’ na początku utworu). Oprócz niego Pussycat Dolls są wspierane m.in. przez Snoop Dogga (“Bottle Pop”, był zbędny, nic nie wniósł fajnego do tej piosenki); Missy Elliott (“Whatcha Think About That”, świetny part); no i na dokładkę R.Kelly i Polow da Don (w spokojnym, niezłym “Out of This Club”). Jest kilka numerów na “Doll Domination”, które bez chwili namysłu zaliczyłabym do najlepszych. Przede wszystkim przebojowy singiel “When I Grow Up”. Tekst opowiada o pragnieniu sławy: When I grow up I wanna be famous I wanna be a star (PL: Kiedy dorosnę chcę być sławna chcę być gwiazdą). To wszystko PCD już mają, ale co im szkodziło uszczęśliwić fanów takim utworem. Uwielbiam też “Whatcha Think About That”. Nie mogę uwierzyć, że piosenka miała tak małą promocję. Powinni się bardziej z tym postarać. Moje wprawne ucho wychwyciło Katy Perry w tej piosence. Nie śpiewała tu, lecz to o niej śpiewano. A konkretniej rymowano:it’s just me and my girls play like Katy Perry kissing on girls now (PL: Bawimy się jak Katy Perry, całując dziewczyny). Lubię też zakręcone “Whatchamacallit” (trzy lata uczę się wymawiać i pisać ten tytuł) oraz “Perhaps Perhaps Perhaps”. Ta druga jest chyba najoryginalniejszą piosenką na płycie. Ma w sobie coś z jazz’u, cos z muzyki lat 40. czy 50. Uroczy, fajny kawałek. Za pierwszym razem może wam się nie spodobać, ale warto dać jej szansę. Może teraz trochę szpileczek wymierzonych w PCD. Nie podoba mi się rozmemłane “Elevator”, nudne “Love the Way You Love Me” oraz nowa wersja “Baby Love”. Jednak największy minus daję za to, że w piosenkach słychać tylko Nicole. Ten zespół równie dobrze może nazywać się Nicole and The Dolls. Szkoda, że pozostałe członkinie są zdegradowane do roli chórku czy tancerek.

#138, 139, 140 Evanescence “Origin” (2000) & Shakira “Oral Fixation vol. 2” (2005) & Adele “19” (2008)

Od kilku lat miejsce pierwsze wśród moich ulubionych zespołów zajmuje Evanescence. Jest się co dziwić? Chyb nie. Fajne teksty, świetna muzyka no i Amy Lee na wokalu, co mówi samo za siebie. Jak dla mnie ma ona jeden z najlepszych głosów wśród śpiewających pań. Jednak jak każdy zespół tak i Evanescence musieli się jakoś wybić. Więc zanim świat usłyszał “Bring Me to Life” przygotowywali sporo demówek. Obok wielu EP-ek zespołu została wydana nawet płyta “Origin”. I to właśnie ją chcę ocenić. Dwie oficjalne, studyjne płyty są według mnie genialne. Ciekawa byłam, jak nagrywali kiedyś. Na pewno na płytę nie składają się popowe utwory. Evanescence od zawsze grali rockową (z wpływami sięgającymi gothic rocka i nu-metalu) muzykę. Zaczyna się od intra, którego tytuł pochodzi od tytułu tej płyty – “Origin”. Było zbędne, choć nieźle przechodzi w “Whisper”. Ten utwór, zarówno jak “My Immortal” czy “My Last Breath” znalazły się na “Fallen”. Musiały się więc spodobać. Ja do “Whisper” wciąż się przekonuję. Jest to całkiem niezły, ostry numer, lecz do moich ulubionych od Evanescence należeć raczej nie będzie. O “My Immortal” już pisałam. Cudo, po prostu. Przy “My Last Breath”  byłam trochę zirytowana, bo czekałam na nieznane mi piosenki, a tu przywitały mnie te ‘starsze’. Jeśli mam być szczera – pozostałe utwory na “Origin” są dobre. Sporo brakuje im do piosenek nagrywanych teraz przez zespół. I to nawet lepiej, bo kiepsko by było, gdyby zaczęli się muzycznie cofać. Jest tu kilka numerów, które naprawdę mi się podobają. Należy do nich przede wszystkim “Lies”. Zaczyna się podobnie jak “Cloud Nine” (z płyty “The Open Door”). Charakterystyczny początek trwa jednak dłużej i wokal nie jest tak obrobiony. Ogólnie piosenka jest bardzo dobra. warto posłuchać. Ten utwór widziałabym nawet na nowym albumie zespołu. Podoba mi się też “Field of Innocence”. Jest to bardzo spokojny numer. Nieco nawet tajemniczy. To wrażenie potęguje chórek i głos Amy. Przekonuję się powoli do “Even In Death”. Piosenka jest jednak nieco nudna, ale ma spory potencjał. Na razie jednak przeze mnie nie do końca odkryty. Amy mogłaby tylko dać więcej czadu, inaczej to zaśpiewać, z energią. To moja uwaga. Chyba po raz pierwszy nie spodobała mi się jakaś piosenka Evanescence na tyle, by umieścić ją w najgorszych. Chodzi tu o utwór “Anywhere”. Jest bardzo łagodny, aż za bardzo. W refrenie słychać męski głos. Piosenka jest niestety strasznie nudna. A na dodatek trwa z 6 minut. Ciekawym numerem jest “Eternal”. Mam jednak z nim problem – nie wiem, czy istnieje wersja z wokalem, bo już dwa razy trafiłam na samą instrumentalną. Załóżmy więc, że tylko taka istnieje 😉 Osobiście wolałabym, gdyby w tej piosence odezwałaby się Amy, ale nie jest tak źle. Momentami słychać nawet deszcz. Klimatyczny numer. Utwory na “Origin” nie dorównują tym na dwóch studyjnych krążkach, ale też są ok. Co zespół pokaże na nowej płycie? Zobaczymy.

W tym samym roku, w którym ukazała się płyta “Fijaxión Oral vol. 1” Shakira zadowoliła również tych fanów, którzy z hiszpańskim są na bakier. Niedługo potem otrzymaliśmy drugą część – ten krążek, “Oral Fixation vol. 2”. Przyznam, że 2005 rok to najlepszy rok w karierze Shakiry. Mówię tu oczywiście o artystycznej stronie. Pierwszą część, jak już wiecie, oceniłam na 5 z plusem. Druga natomiast jest…jeszcze lepsza! Płytę kupiłam w ciemno, zachęcona poprzednim krążkiem. I zrobiłam dobrze. Strasznie mi się podoba. Płyta jest różnorodna. Trzeba to przyznać. W “How Do You Do” słychać arabskie przyśpiewki. Urozmaica to ten utwór. Na początku mi się to nie podobało, teraz uważam, że dzięki temu piosenka nabrała wyrazu i jest charakterystyczna. “Hips Don’t Lie” przedstawiać nie trzeba. Kiedyś szczerze nie cierpiałam tej piosenki, teraz ją kocham. Szybko wpada w ucho i przez najbliższe kilka dni nie chce z niego wylecieć 😉 Nieco rockowo robi się przy “Costume Makes the Clown”. “Timor” natomiast okazuje się być mocnym, tanecznym utworem wycelowanym prosto w Amerykę. Oj, coś się na “Oral Fixation vol. 2” Shakira zbuntowała. Najpierw użyła niecenzuralnego słowa, którego oczywiście nie mogę przytoczyć (a co tam – bitch) w “Animal City” a teraz szokuje niezłym, prawdziwym, szczerym tekstem. Śpiewa m.in. How about the people who don’t matter anymore? (PL: a co z ludźmi, którzy już nic nie znaczą?) i If the news says half the truth Hearing what we want (PL: jeśli w wiadomościach mówią połowę prawdy, słyszymy co chcemy usłyszeć). Oprócz 10 zupełnie nowych kawałków są tu obecne angielskie wersje znanych nam z “Fijaxión Oral vol. 1” piosenek: “The Day and the Time” (“Dia Especial”) i “Something” (“En Tus Pupilas”). Zarówno angielskiej jak i hiszpańskiej wersji “The Day and the Time” nie lubię. Stąd też uznaję ten numer za najsłabszy na tym krążku. “Something” natomiast bardzo mi się podoba. Jest to kojący, spokojny kawałek. Szczególnie lubię moment, gdy Shakira śpiewa po francusku. Kogoś zaskoczę pisząc, że to jej najlepsza płyta? Tak? Nie? Mój numer 1. wśród poznanych już przeze mnie płyt Kolumbijki.

Słuchając wydanej w 2008 roku płyty “19” nie mogę uwierzyć, że ta dziewczyna (wówczas) była nastolatką. Skąd w niej tyle dojrzałości? Dzisiaj aby się wybić trzeba nagrać coś tanecznego, lekkiego a nie TAKIEGO. Sama Jennifer Lopez (która przekroczyła 40-stkę) wydała niedawno najbardziej komercyjny krążek w swojej karierze (“Love?”). Adele jednak wiedziała co chce osiągnąć. Ma oryginalny głos co zaowocowało porównaniami do Amy Winehouse [*], ale moim zdaniem nieco na wyrost. Amy jest (a może była) tylko jedna. W utworach z debiutanckiej płyty daje się słychać inspiracje nie tylko soulem, ale i bluesem, country, jazzem czy popem (tym ambitniejszym, oczywiście). W tym samym roku debiutowała również Duffy z płytą “Rockferry”. Stylistyka podobna, lecz wtedy to Walijka wygrała ten pojedynek. Jednak gdy porówna się ich następne płyty – koronę przejęła Adele. Jej muzyka mnie wciągnęła. Jednego dnia przesłuchałam ten album trzy razy pod rząd, co – przyznam – nie zdarza mi się. O każdej z piosenek dałoby się napisać choć jedno zdanie. Mam kilku faworytów. Nie umiem jednak wybrać tej jednej, jedynej, najlepszej piosenki. Stąd do ‘najlepszych’ dam te, które wyryły mi się najbardziej w pamięć i ‘zaczarowały’. “Hometown Glory” jest piękną, soulową balladą. Zwrotki są spokojne, lecz właśnie w refrenie Adele brzmi najlepiej. “Right As Rain” oraz “Cold Schoulder” są żywsze. Ta pierwsza najbardziej skojarzyła mi się z Amy Winehouse. Druga natomiast ma w sobie coś z r&b i funku. Ballada “Make You Feel My Love” w rzeczywistości wykonywana jest przez Boba Dylana. Jednak tak dobrze pasuje do Adele, że na początku myślałam, że była tworzona ‘na miarę’. Jest jednak tu jedna piosenka, która nie bardzo mi się podoba. Mowa tu o “My Same”. Sama muzyka jest ładne, ciekawa. Nie pasuje mi jednak do Adele. No i drażni mnie powtarzane często “aj aj aj”. Powoli przekonuję się do “First Love”. Na początku piosenka mnie usypiała. Nic zresztą dziwnego, brzmi jak kołysanka. W “Chasing Pavements” najbardziej urzekły mnie zwrotki. refren jest trochę zbyt krzykliwy. Nieco mniej podoba mi się też “Best For Last”. W tym utworze słychać najwyraźniej inspiracje country. Uważam, że Adele nagrała dobrą płytę. Wprawdzie bardziej podobała mi się płyta konkurentki – Duffy (“Rockferry”), to i do niej będę często wracać.

#133, 134, 135 M.I.A. “Arular” (2005) & Timbaland “Shock Value 2” (2009) & Jennifer Hudson “Jennifer Hudson” (2008)

Lepsza niż Nicki Minaj. Ciekawsza niż Lady GaGa. Odważniejsza niż Rihanna. O kim mowa? To M.I.A. Raperka pochodzące ze Sri Lanki. 10 punktów dla tych, co zgadli. Mogliście jednak nie wiedzieć, bo w Polsce M.I.A. nie jest tak bardzo popularna. W radiu na próżno szukać jej piosenek. Stacje muzyczne nie puszczają jej teledysków. A szkoda, bo jej muzyka jest niesamowicie radosna, oryginalna. Taka w sam raz na wakacje. Przynajmniej ja nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką muzyką. M.I.A. z niezwykłą łatwością łączy hip hop, rap, elektronikę, muzykę klubową. A przy tym jest niesamowicie autentyczna. W każdej piosence jest coś, co wyróżnia ją od pozostałych. Czasem jest to po prostu ciekawa melodia, czasem tekst. W singlowym “Bucky Done Gun” są to takie jakby orkiestrowe momenty, jakby ktoś dawał czadu na bębnach 😉 Jednak w tej piosence najbardziej lubię chwile, gdy M.I.A. szybko wypowiada tytułowe słowa. Te trzy, niby niepozorne wyrazy razem stwarzają świetne trio, brzmią zabawnie, ale i intrygująco. W “Sunshowers” w pamięci zostają chwile, gdzie słychać nie rap a śpiew. Nie jestem pewna, czy słyszymy wtedy M.I.Ę. Oby nie, bo mnie ten śpiew nie zachwycił, choć jest ciekawym dodatkiem do piosenki, urozmaica ją. “10 Dollar” zapamiętałam od razu. Głównie przez pojawiające się na początku utworu słowa “hej hej hej”. Zainteresował mnie tekst tej piosenki, wiadomo – kasa. Zuziio lubi 😉 W piosence artystka pyta (a następnie sama sobie odpowiada) what can i get for 10 dollar? Anything you want (PL: Co mogę dostać za 10 dolarów? Wszystko, czego chcesz). Nie jest to wystarczająca kwota, by kupić ‘wszystko’, ale jako tekst piosenki sprawdza się super. Lubię też “U.R.A.Q.T.”. Tajemniczy tytuł i chwytliwy refren. To wyróżnia tą piosenkę. Może teraz jakieś minusy? Nie podoba mi się jedynie “Banana (skit)”. Czemu więc 4 a nie 5 czy 6? Płyta jednak szybko się nudzi.

Ha, ha, ha. To była moja pierwsza reakcja po przesłuchaniu tego krążka. Niegdyś wielki producent, który współpracował m.in. z Madonną przy “Hard Candy” i Keri Hilson przy “In a Perfect World” (obie te płyty bardzo mi się podobają). Teraz coraz nudniejszy i powtarzający się artysta. Kiedyś to on rozdawał karty. Teraz od muzyki ważniejsze są dla niego pieniądze. Skąd ten wniosek? Zaraz do tego dojdę. Nie pamiętam, jak było na “Shock Value 1”, bo minęło sporo czasu odkąd przesłuchałam tamten krążek. Single jednak kojarzę do dziś. Teraz otrzymujemy od niego zestaw niemal identycznych, plastikowych kawałków. Bez polotu, przepełnionych elektroniką. Komputerowa obróbka głosu jest tu na porządku dziennym. Krótko mówiąc – Timbaland nagrał to, na co jest teraz największy szał. Taka płyta sprzeda się bardzo dobrze. No i oczywiście gwiazdy. Timbaland znany jest ze swoich duetów z innymi wokalistkami i wokalistami. Na “Shock Value 2” udało mu się zaprosić m.in. Miley Cyrus, Katy Perry, Nelly Furtado, zespół The Fray i Justina Timberlake’a. Gdyby jeszcze reprezentowali oni jakieś odmienne, odległe od siebie gatunki muzyczne. Najbardziej podoba mi się singlowy utwór “Morning After Dark” nagrany z udziałem Nelly Furtado i SoShy. Głównie dzięki tej początkującej artystce, SoShy, ten kawałek zdobył moje uznanie. Świetnie sobie poradziła. Aż szkoda, że nie wydała jeszcze swojej płyty. Obok tego utworu nieźle wypada też piosenka z The Fray pt. “Underthrow”. Jest to bodajże najmniej komercyjny kawałek na tym albumie. Zupełnym nieporozumieniem było zaproszenie do współpracy Miley Cyrus. Osobiście nic do niej nie mam, nawet podoba mi się jej muzyka. Ale w “We Belong to Music” brzmi koszmarnie. Głos za bardzo jej przerobili. No i sama piosenka jest mocno przeciętna. Nie lubię też duetu z Katy Perry. “If We Ever Meet Again” to jeden z tych ‘hitów’, przy których wyłączam radio. Kiepskie, po prostu. Szkoda Katy na taki numer. Piosenka niczym się nie wyróżnia. Równie dobrze mogłaby zaśpiewać ją Lady GaGa jak i Rihanna. Zupełnie nie wiem, skąd on wytrzasnął JoJo. Nagrała może ze dwie płyty, ale sukcesu wielkiego nie osiągnęła. “Lose Control” z Timbalandem jej raczej nie pomoże. “Shock Value II” nie jest płytą, jakiej oczekuje się od Timbalanda. Niestety, producent już najwyraźniej się wypalił. Ale czemu to my mamy na tym cierpieć? Aż boję się, co zaprezentuje na nowym albumie.

Jennifer Hudson jest niezwykłą piosenkarką. Najpierw olśniła nas swoją rolą w “Dreamgirls” (Oscar!) a dopiero później ukazała się jej debiutancka płyta. Jest jedną z najpopularniejszych uczestniczek “American Idol”. Mimo, iż zajęła 7. miejsce. Pamiętam jeszcze, że w radiu często można było usłyszeć jej singiel “Spotlight”, pochodzący właśnie z tej płyty. Później o niej zapomniałam by w tym roku zakochać się od nowa w jej głosie. To właśnie on jest największym atutem krążka “Jennifer Hudson”. Dużo tu ballad. “Giving Myself” czy nieco gospelowe “Jesus Promised Me a Home Over There” są naprawdę dobre. Jednak utwór “And I Am Telling You I’m Not Going” dosłownie wbił mnie w fotel. To jeden z tych kawałków, przy których słuchaniu mam ciarki. Rozkręca się powoli, ale pod koniec nie można nie wyjść z podziwu dla umiejętności wokalnych Jennifer. Genialne. Po prostu. Jako ciekawostkę powiem, że ta piosenka została nagrana już w 2006 i znalazła się na soundtracku do “Dreamgirls”. Jednak spora ilość ballad przekłada się na nie za wysoką ocenę. Dlaczego? Jest nudno. Owszem, można zachwycić się wspomnianymi wcześniej utworami, ale inne już tak nie intrygują. Na szczęście dla nas Hudson umieściła tu kilka żywszych kawałków jak chociażby “Spotlight” czy “Pocketbook”. Ten drugi numer po prostu kocham. Obok Jennifer śpiewa w nim Ludacris. Stworzyli razem świetny duet. Oprócz niego na płycie pojawili się i inni goście. W kiepskim “What’s Wrong (Go Away)” występuje T-Pain. Mogę nawet powiedzieć, że to on ponosi odpowiedzialność za zepsucie tej piosenki. Bez niego byłoby lepiej. W “I’m His Only Woman”, nieco soulowym, nieco r&b, śpiewa Fantasia. W Polsce nie jest za bardzo znana. W 2004 roku wygrała “American Idol”. Głosy obu pań świetnie się dopełniają, tworząc magiczny, mocny duet. Płyta niestety szybko mi się znudziła. Potrzebowałam posłuchać jej z 10 razy, by coś więcej oprócz “Spotlight” zapamiętać.

#121, 122 P!nk “I’m Not Dead” (2006) & Alesha Dixon “The Alesha Show” (2008)

Po nieudanym ‘nalocie’ na muzykę pop punk P!nk wróciła do formy. Tytuł płyty nie jest przypadkowy. “I’m Not Dead” (Nie umarłam), zdaje się nas przekonywać. Nie, P!nk na pewno nie ‘umarła’, po prostu odrodziła się na nowo. I muszę przyznać, że nigdy nie była tak dobra, świeża, pomysłowa. Podoba mi się to, że płyta “I’m Not Dead” nie jest jednostajna, piosenki nie są do siebie podobne. Nie zmienia się jedno – P!nk jest szczera, bezkompromisowa. Nikogo nie udaje. W jej głosie nie czuć ani jednej ‘nutki’ fałszu. Jest sobą, kiedy śpiewa o durnych dziewczynach (“Stupid Girls”) lub pytając prezydenta, czy ten może w ogóle spać spokojnie (“Dear Mr. President”). Rozwinę teraz swoją myśl co do różnorodności krążka. Z jednej strony jest przebojowo. Zaczyna się od mocnego uderzenia – utworu “Stupid Girls”. Może jest to bardziej uderzenie w warstwie tekstowej (policzek dla ‘głupich dziewczyn’) niż muzycznej, ale nie zmienia to faktu, że piosenka jest świetna. Niedługo potem mamy tytułowe “I’m Not Dead”, prawie dyskotekowe “Cuz I Can” oraz wpadające w ucho “Leave Me Alone (I’m Lonely)”. Następnie mamy chwilę wytchnienia, by naładować baterie przed (świetnym!) “Fingers” i nieco tylko ustępującym mu “Centerfold”. A co ze spokojniejszą częścią płyty? Mimo pozorów sporo tu ballad. Zaczyna się od “Who Knew”, do którego na razie nie potrafię się przekonać. Następnie w kolejce czekają “Nobody Knows” i “Dear Mr. President”. Kiedyś uwielbiałam ten drugi utwór. Nadal mam do niego ogromny sentyment, ale przegrywa teraz z “Nobody Knows”. Za jakiś czas wchodzimy bez wątpienia w strefę balladową. Wprowadza nad do niej nieco rockowe “Runaway”. Dalej mamy akustyczne “The One That Got Away”. Szczerze mówiąc, nie podoba mi się. Nieco P!nk rehabilitują dwie kolejne piosenki – “I Got Money Now” i “Conversations With My 13 Year Old Self”. Szczególnie ta druga jest niezwykła. Niby nic, a cieszy ucho. Najciekawszą piosenką jest spokojne, nieco akustyczne “I Have Seen the Rain” zaśpiewane (o ile się dobrze orientuję) przez P!nk i jej ojca. Na początku P!nk mówi o nim. W jej głosie słychać, że ta piosenka jest dla niej ważna. Podsumowując. Poznałam już wszystkie płyty P!nk, ale ta jest zdecydowanie najlepsza.

Alesha Dixon to jedna trzecia brytyjskiego girlsbandu Mis-Teeq. Do nagrania solowej płyty przymierzała się dwa razy. Za pierwszym obserwowaliśmy historię podobną jak u Nicole Scherzinger. Po kilku nieudanych singlach płyta wylądowała w koszu. Alesha wzięła udział w “Tańcu z gwiazdami”. Zaszła daleko. I wtedy dopiero zainteresowano się nią w rodzimej Brytanii. Zaowocowało to płytą “The Alesha Show”. Jaką właściwie muzykę gra Alesha? Przede wszystkim jest to pop i r&b. Na szczęście urozmaica swoje piosenki innymi gatunkami. W singlowym hicie “The Boys Does Nothing” pojawia się swing. W “Let’s Get Excited” szczypta elektrycznych brzmień. W kilku utworach r&b. Cała płyta raczej mi się podoba. Alesha może nie ma głosu jak Beyonce (do której, notabene jest porównywana) ale potrafi stworzyć niezłą, taneczną muzykę. Tego mogłaby Beyonce się od niej poduczyć. Przyznam, że chciałam zawrócić już przy intro – “Welcome To The Alesha Show”. Okropne. Przewidywalne. Ten tekst był po prostu zbędny, nic nie wnosił. Zostawienie samej muzyki byłoby lepszym pomysłem. Tym bardziej, że za chwilę mamy dynamit w postaci “Let’s Get Excited”. Kiedyś uwielbiałam ten utwór. Teraz nieco mniej. Potem Dixon daje nam odpocząć, serwując balladę r&b pt. “Breathe Slow”. Czasami Alesha sięga po popularny (w czasie wydania tej płyty – 2008) retro pop. Warto polecić tu zawierające w sobie ten gatunek chwytliwe utwory w postaci “Cindrella Shoe” oraz “Italians Do It Better”. Na dokładkę mamy nieco tajemnicze, ciekawe “Chasing Ghosts; spokojne, ale z elementami rapu “Hand It Over”; balladę “Do You Know The Way It Feels” autorstwa Diane Warren (“I Belong to Me” Jessica Simpson, “You Haven’t Seen the Last of Me” Cher). Ta ostatnia piosenka nieco odstaje od innych utworów, ale jest naprawdę dobra. Alesha nagrała dobry, jeśli nie bardzo dobry album. W sama raz na wakacje. Świetnie sprawdza się w tanecznych piosenkach, ballady również wychodzą jej nieźle. Niedługo zabieram się za jej nowy krążek. Oby tylko utrzymał poziom tego, bo jak nie, to będę strasznie zawiedziona.

#92, 93, 94, 95 Jessie J “Who You Are” (2011) & P!nk “Funhouse” (2008) & Kate Ryan “Free” (2008) & Ciara “Goodies” (2004)

Kiedy właściwie poznałam Jessie J? Na początku roku, kiedy po dłuższej przerwie włączyłam radio Eska. Sporo gadali o niejakiej Jessie J. Cóż, nie znałam. Przyzwyczaiłam się zresztą do tego, że ponad połowa debiutujących artystów odchodzi niepamięć po jednym singlu. Sądzę jednak, że o tej artystce szybko nie zapomnimy. Oba single (“Price Tag”, “Do It Like a Dude”) zachęciły mnie do kupna debiutanckiego krążka Brytyjki. Na uwagę zasługuje sam fakt, że Jessie J prezentuje nam utwory z gatunku pop (“I Need This”), r&b (“Abracadabra”, “Nobody’s Perfect”) a czasami pojawiają się hip hopowe wstawki (“Price Tag”, “Who’s Laughing Now”). Wszechobecne electro u niej pojawia się w śladowych ilościach. Jedyny kłopot mam z osobą samej Jessie J. Odnoszę w niektórych utworach wrażenie, że za bardzo zapatrzyła się na inne wokalistki. Spokojna piosenka “Casualty of Love” przypomina mi dokonania Alicii Keys. Nie tyle za czasów “Songs in a Minor” co z wydanej w 2007 płyty “As I Am”. W “L.O.V.E.” zapachniało mi Keri Hilson. Na początku miałam nawet wątpliwości, kto to śpiewa – Jessie czy może sama Keri? Na szczęście w połowie się rozkręca. Piosenkę “Do It Like a Dude” mogłaby wykonać i Rihanna. Czytałam gdzieś, że zresztą Jessie chciała oddać jej ten utwór. Na szczęście zostawiła dla siebie a Rihanna niech sobie śpiewa “na na na come on…”. Największą zagadką jest dla mnie ballada “Big White Room”. Zastanawiam się, czy to możliwe, by była to wersja ‘live’. Jeśli tak – pogratulować. Jessie ma dobry głos, fajnie wypada na żywo. Z drugiej jednak strony dodać brawa i głosy publiczności do piosenki nie stanowi problemu. Jednak wierzę Jessie. Moim zdecydowanym faworytem jest utwór “Mama Knows Best”. Najbardziej oryginalny numer na tym krążku. Słychać w tle orkiestrę, Jessie J flirtuje nieco z kabaretowym stylem a czasem nawet przychodzą mi na myśl skojarzenia z burleską. Nie potrafię za to przekonać się do “Nobody’s Perfect”. Ogólnie jednak, Jessie zrobiła na mnie ogromnie pozytywne wrażenie. Będę trzymać za nią kciuki. Jak dla mnie – najlepszy debiut 2011.

“Funhouse” to piąta płyta P!nk wydana pod koniec 2008 roku. Dotychczas znałam jedynie single, które, szczerze mówiąc, mnie nie powaliły. Warto jednak dać artystce szanse, bo należy ona do tych inteligentniejszych gwiazd show biznesu. Ironiczny wydaje się być już sam tytuł. W chwili, gdy wydawała ten album, była po rozwodzie z mężem. Podobno bardzo to przeżyła, a my teraz otrzymujemy od niej zapewnienie, że wszystko jest takie wesołe, zabawne, no ‘funhouse’ po prostu. Nie nadążam za P!nk. Słuchając tego albumu mam wrażenie, że za piosenki odpowiedzialne są dwie osoby. Z jednej strony mamy wokalistkę, która nieźle wymiata w takich numerach jak “So What”, gdzie prawie krzyczy So so what? I’m still a rock star I got my rock moves And i don’t need you And guess what I’m having more fun (PL: I co z tego? Ciągle jestem gwiazdą rocka Mam swoje rockowe ruchy I nie potrzebuję cię I wiesz co? Bawię się lepiej) a za chwilę w “Please Don’t Leave Me” śpiewa I forgot to say outloud, How beautiful you really are to me, I cant be without, You’re my perfect little punching bag, And i need you, I’m sorry(PL: Zapomniałam, że mam mówić cicho Jak bardzo piękny jesteś dla mnie Nie mogę istnieć bez Ciebie, mojego idealnego Potrzebuję cię! Przepraszam). O wiele prostszy wydaje się podział płyty na kawałki szybsze i ballady. Ze spokojnych utworów bardzo lubię “I Don’t Believe You” (wzruszający numer) oraz “Crystal Ball” (akustyczna perełka). Gorzej ma się sprawa z szybszymi, pop punkowymi utworami. “Bad Influence” nigdy mi się nie podobało, “So What” zdążyło mi się znudzić ze sto razy. Podoba mi się jednak “One Foot Wrong”, bo się wyróżnia, oraz “Ave Mary A”. Lubię również, jak już wspomniałam przy okazji recenzji “Greatest Hits…So Far!!!” utwór tytułowy czyli “Funhouse”. Jest to bardzo radosny, energiczny numer. P!nk udało się nagrać dobry album. Jednak oprócz kilku utworów niewiele mnie na nim zachwyciło. Mimo wszystko warto posłuchać, bo P!nk jest autentyczna, nikogo nie udaje.

Jak już wspomniałam przy okazji recenzji płyty “Different” byłam fanką Kate Ryan. Mimo, iż teraz wolę słuchać innych artystek, mam w swoim domowym zbiorze płyt album “Free” z 2008 roku. Jaki jest ten krążek? Na pewno ‘wolny’. Po komercyjnej klapie “Alive” Kate powróciła do nagrywania tanecznych utworów. I robi to jeszcze lepiej niż kiedyś. Kate zawsze lubiła nagrywać covery. Na “Free” umieściła trzy nie swoje kompozycje. Na pewno mieliście okazję słyszeć piosenkę “Voyage Voyage”. Oryginalna wersja należy do Desireless (1986). Jak pierwszej wersji nie lubię, tak ta od Kate bardzo mi się podoba. Drugim coverem jest “Ella Elle L’a” (1987). Nie znam oficjalnej wersji, ale to od Kate polubiłam od pierwszego usłyszenia. Trzecim i ostatnim coverem jest “I Surrender”. Piosenka żeńskiej grupy Clea (2006) nie zrobiła na mnie pozytywnego wrażenia. Na pewno Kate ma lepsze numery. W gąszczu tanecznych utworów wyróżnia się ostatnia propozycja na płycie – tytułowe “Free”. Nie spodziewałam się takiego numeru od Kate. “Free” jest świetną, nieco soulową piosenką. Zupełnie inną od tego, co nagrywała Kate do tej pory. Uwielbiam również “Put My Finger on it” oraz duet z Sorayą pt. “Tonight We Ride / No Digas Que No”. Podoba mi się połączenie w tej ostatniej piosence języka angielskiego z hiszpańskim. Głosy Kate i Sorayi ładnie się dopełniają. Muszę jednak przyznać, że wolę wokal Ryan. Jak już wiele razy podkreślałam, nie jestem wielką fanką tanecznej muzyki. Jednak ta na “Free” to wyjątek. Znam pozostałe płyty Kate i szczerze mogę powiedzieć, że ta jest najlepsza.

Mam już za sobą ostatni krążek Ciary (“Basic Instinct”) oraz ten przedostatni (“Fantasy Ride”). Dopiero teraz sięgam po debiut. Żałuję, że wcześniej nie wpadłam na ten krążek, bo jest naprawdę dobry. Jako debiutująca dopiero artystka, Ciara miała trudne zadanie. Jest mnóstwo wokalistek r&b. Warto przytoczyć chociażby dziewczyny z Destiny’s Child czy nieżyjącą już Aaliyah. Na szczęście Ciara się wybroniła. Płyta “Goodies” składa się z piosenek utrzymanych właśnie w stylu r&b, czasem pojawia się hip hop. Ale przede wszystkim Ciara jest ‘księżniczką’ crunku. Jest to gatunek wywodzący się z rapu. Utwory z tego gatunku charakteryzują się mocnym brzmieniem, w tle słychać różne odgłosy a same teksty mają zazwyczaj luźną kompozycję. Przykładem takiego numeru może być chociażby “Oh” wykonywane razem z Ludacrisem. Oprócz niego, do współpracy Ciara zaprosiła i inne sławy. W tytułowym “Goodies” pojawia się Petey Pablo, który nadaje piosence fajny klimat. W szybkim i tanecznym “1,2 Step” zgodziła się zarapować Missy Elliott. Obok szybkich utworów takich jak “Hotline” czy “Ooh Baby” Ciara zaserwowała nam ballady z pogranicza r&b i soulu (“And I”, “Thug Style”). Ja osobiście wolę ją w tanecznych numerach. Ballady są przede wszystkim za długie. A najgorszą z nich jest “And I”, która, co mnie ogromnie zdziwiło, była singlem. Piosenka trwa niemalże 4 minuty, ale słuchając jej mam wrażenie, że kończy się po 6 minutach. Trudno wyodrębnić w niej refren. Nieco lepsze jest “Next To You”, o którym i tak zapomina się zaraz po ostatnich taktach. Jak na debiut, Ciara wykonała dobrą robotę. Zaimponowała mi tym, że brała udział w tworzeniu tekstów na płytę. Mam niestety wrażenie, że piosenki mają podobne brzmienie.

#69, 70 Miley Cyrus “Breakout” (2008) & Kelly Clarkson “Breakaway” (2004)

Przyznaję się bez bicia – oglądałam Hannah Montana. I doceniam ten album bardziej. na ekranie Miley jest słodka, bardzo dziewczęca. Na “Breakout” pokazuje pazur. Cieszę się, że zdecydowała się na nagranie płyty, do której nie musiałaby wkładać blond peruki. Miley jest nastolatką. I to na tym albumie słychać. Nie sili się na nie wiadomo jakie mądrości w piosenkach. Śpiewa o tym, co jest dla niej ważne. Utwór “7 Things” opowiada o byłym chłopaku. Tytułowe “7 rzeczy” odnosi się do tego, czego ona w nim nienawidzi. W coverze piosenki Cindy Lauper “Girl Just Wanna Have Fun” w zabawny sposób śpiewa o wracaniu do domu nad ranem itp. W “Wake Up America” nawołuje do troszczenia się o naszą planetę. W niektórych numerach Cyrus jest wesoła, rockowa (“Fly On The Wall”, “Breakout”, “See You Again”) w innych odsłania przed słuchaczami swoja wrażliwszą naturę. Strasznie podoba mi się ballada “Bottom Of The Ocean” opowiadająca o nieszczęśliwej miłości. Mimo upływu lat moim numerem jeden z tego albumu jest “Fly On The Wall”. Łatwo wpada w ucho, ma świetną melodię i zabawnym tekstem, w którym Miley zadaje pytanie: Don’t you wish that you could be a fly on the wall A creepy little sneaky little fly on the wall (PL: Czyż nie chciałbyś być muchą na ścianie Przerażająco małą,podstępnie małą muchą na ścianie). “Breakout” nie jest wybitnym krążkiem. Pozwala jednak odetchnąć od Hanny Montany i spojrzeć na Miley z nieco innej strony. Tym bardziej, że jest to jej najbardziej rockowy album.

 

“Breakaway” to drugi album zwyciężczyni “Idola” (wersja USA) – Kelly Clarkson. Zanim nie przesłuchałam, kojarzyłam single. Oczywiście te wydane w Polsce, ale to szczegół. Od zawsze podobały mi się dwie jej piosenki. Należy do nich ballada “Because of You” opowiadająca o problemach rodzinnych, braku zaufania do drugiej osoby. Kelly śpiewa I was so young You should have known better than to lean on me You never thought of anyone else You just saw your pain (PL: Byłam taka młoda, Powinieneś mieć więcej rozumu niż opierać się na mnie. Nigdy nie myślałeś o nikim innym, Widziałeś tylko swój ból.). Drugim numerem jest rockowe “Behind These Hazel Eyes”. W niektórych momentach wokal Kelly brzmi naprawdę niesamowicie. Po przesłuchaniu płyty pokochałam utwór “Addicted”. Kelly śpiewa w nim, jak bardzo jest zakochana. Porównuje chłopaka do narkotyku, pijawki wysysającej z niej życie. Podoba mi się to, że temat utworu przywodzi na myśl radosny utwór (jak było np. w “Lovin’ Me 4 Me” Christiny Aguilery) a w rzeczywistości jest inaczej. Kiedy słuchałam “Addicted” czułam jak przechodzą mnie dreszcze 😉 Plus za Clarkson. Co z resztą? Przemknęła gdzieś z boku. Nie mówię, że pozostałe piosenki są złe. Osobno słucha się ich przyjemnie, ale razem nieco nudzą. Kelly postawiła na popową i pop-rockową stylistykę. Czasem jest balladowo (“Where Is Your Heart”) czasem bardziej tanecznie (“Walk Away”, “Gone”).

 

#31, 32, 33, 34 Christina Aguilera “Keeps Gettin Better – a Decade of Hits” (2008) & Britney Spears “Singles Collection” (2009) & Leona Lewis “Echo” (2009) & Ciara “Fantasy Ride” (2009)

Płyty z serii “The best of…” zawierające największe hity danej gwiazdy są zawsze miłą pamiątką. Jednocześnie jednak mogą odkryć fakt ile dany artysta pracował, zmieniał swój styl, eksperymentował z brzmieniem. I Britney już na wstępnie ma ode mnie minusa za lenistwo. Po pierwszym przesłuchaniu “Singles Collection” miałam wrażenie, że ciągle leci to samo. Britney cały czas obraca się w tych samych gatunkach: pop, teen pop, dance no i troszkę r&b. Podziwiam jej fanów za wytrwałość. Posłuchałam jednak po raz drugi. Piosenki ułożone są chronologicznie tzn. zaraz po jedynym nowym utworze (koszmarek “3”) mamy te z “Baby One More Time” przez “Britney” po “Circus”. Spodobały mi się dokładnie 4 piosenki spośród 18: “Toxic”, “Everytime”, “Born To make You Happy” oraz “If You Seek Amy”. Najmniej natomiast “I’m Not a Girl Not Yet a Woman”, “(You Drive Me) Crazy”, “Stronger” oraz “Radar”. Co jeszcze można napisać o tej składance? Może wyrazić nadzieję, że przy nowej płycie Britney nas czymś zaskoczy?

Swoją karierę Christina Aguilera rozpoczęła już w 1998 nagrywając utwór “Reflection” do filmu “Mulan”. Piosenka była nominowana do Złotego Globu. Jednak na składance podsumowującej 10-lecie pracy artystycznej Xtiny jej zabrakło. Brakuje mi tu również ballady “The Voice Within” i “Can’t Hold Us Down” z płyty “Stripped”. Jednak komplikacja jej największych hitów jest odpowiedzią na oytanie, dlaczego jestem fanką Christiny. Jak Britney wytknęłam monotonię tak tu nie mogę narzekać na nudę. Na tej składance dokładnie słychać, jak różnych styli próbowała Chrissy. Mamy tu pop (“Come On Over”, “What a Girl Wants”), piosenkę nagraną do musicalu “Moulin Rouge” – “Lady Marmalade, nieco hip hopowy “Dirrty”, rockowy “Fighter”, wzruszające ballady (“I Turn To You”, “Hurt”, “Beautiful”), swingowy “Candyman”, jazzowo-popowy “Ain’t No Other Man” czy w końcu dwa nowe, elektryczne numery (“Keeps Gettin better”, “Dynamite”). Obawiałam się przeróbek dwóch hitów – “Genie In a Bottle” oraz “Beautiful”. Na szczęście ich odświeżone odpowiedniki miło mnie zaskoczyły. Jednak jest tu i piosenka, która nie bardzo mi się podoba. Chodzi o utwór “Nobody Wants To Be Lonely” ft. Ricky Martin. Jest trochę nijaka i nużąca. Mimo wszystko uważam, że płyta “Keeps Gettin Better – a Decade of Hits” jest godnym podsumowaniem kariery tej niezwykle wszechstronnej artystki.

Drugi krążek zwyciężczyni brytyjskiego X-Factor pt. “Echo” nie odniósł tak spektakularnego sukcesu jak “Spirit”. Chociaż stylistyka nie odbiega aż tak bardzo od debiutu. Nadal przeważa pop, soul. Momentami słychać wpływy r&b. Leona ma naprawdę dobry głos. Umie z niego ‘korzystać’. Na “Echo” robi to jeszcze bardziej świadomie niż na debiucie. Najlepiej sprawdza się z balladach. Pasują do niej piosenki pełne dramatyzmu. Nic więc dziwnego, że i na tym albumie przeważają takie kompozycje (“Naked”, “Happy”). Jednak i Leona ma czasem ochotę na zabawę. Świadczy o tym taneczny numer “Outta My Head”. Brakuje mi tu niestety potencjalnych hitów. Nie, nie chodzi mi o dancepopowe pioseneczki. Szukałam czegoś na miarę “Bleeding love” czy “Better in time”. Wiele z piosenek wysiada po 1-2 minutach. Zauroczyła mnie piosenka “Brave”. Początek brzmi super. Jednak to chyba jedyna piosenka, która została mi w pamięci. Brakuje mi tej ‘starej’ Leony. Wydawała się prawdziwa. Na “Echo” dostajemy jakby gotowy produkt. Brakuje mi w niektórych piosenkach emocji. Wkurza też obecna momentami elektronika. Leona miała być wielką rywalką Mariah Carey. Jak na razie, amerykańska diva może spać spokojnie.

Ciara, która zadebiutowała w 2004 albumem “Goodies” nazywana jest największą rywalką Beyonce. Pomijając oczywiście podobieństwa w wyglądzie, obie wokalistki wydały w przeciągu jednego roku (Bee pod koniec 2008, Ciara w I połowie 2009) swoje trzecie, solowe albumy. Obie również inspiracje czerpią z popu, r&b i hip hopu. Jednak dla mnie Ciara jest lepsza. Jak przy Beyonce zasypiam, tak przy Ciarze się budzę. “Fantasy Ride” łączy w sobie pop, r&b i hip hop. Ciara świetnie sprawdza się w takich klimatach. Jedyne, co mogłabym zarzucić tej płycie, to bardzo kiepską promocję. Single były niedostatecznie często puszczane, Ciara nie wiele razy pojawiała się w telewizji. Piosenkarka nie ma może takiego głosu jak Knowles, ale zręcznie manewruje w stylistyce r&b i hip hopu, sprawiając, że bardzo przyjemnie się tego słucha. Bardzo ciekawie wygląda lista gości. Ciara zaprosiła m.in. Missy Elliott (“Work”), Chrisa Browna (“Turntables”), Justina Timberlake’a (“Love Sex Magic”). Pokazuje, że w subtelnych, wolnych utworach (“Ciara To The Stage”, “Keep Dancin’ On Me”) sprawdza się równie świetnie co w tanecznych numerach (“Pucker Up”, “High Price”). Cało album jest niezwykle równy – od początku do końca trzyma poziom. Cóż, pozostaje tylko powiedzieć: zapraszam do “fantastycznej jazdy” razem z Ciarą.