#290 P!nk “The Truth About Love” (2012)

Pod pseudonimem P!nk skrywa się amerykańska wokalistka Alecia Beth Moore. Zadebiutowała ponad dwanaście lat temu bardzo średnim albumem “Can’t Take Me Home”. Od tego czasu w nasze ręce oddała sześć studyjnych płyt. Ostatnia z nich, “Funhouse”, ukazała się w 2008 roku. P!nk uznała więc, że najwyższy czas znaleźć jej godną następczynię.

Czytaj dalej #290 P!nk “The Truth About Love” (2012)

#198 Pink “Try This” (2003)

Po dwóch krążkach w stylu r&b i pop P!nk postanowiła pokazać, że ma pazurki. Zostawiła łagodne klimaty r&b i nagrała płytę łączącą w sobie elementy rocka. Jak się szybko okazało – fani tego nie kupili. Nie spodobała im się nowa Pink. Podczas nagrywania krążka artystka współpracowała m.in. z Timem Armstrongiem, który specjalizuje się w punkowej muzyce. Pojawia się też Linda Perry, przy której pomocy Pink nagrała świetny album “Missundaztood”. Kropkę nad i postawił William Orbit, który już chyba na zawsze będzie kojarzony z płytą Madonny pt. “Ray of Light”. Jak widać, nazwiska wielkie. Coś jednak nie wyszło.

Czytaj dalej #198 Pink “Try This” (2003)

#121, 122 P!nk “I’m Not Dead” (2006) & Alesha Dixon “The Alesha Show” (2008)

Po nieudanym ‘nalocie’ na muzykę pop punk P!nk wróciła do formy. Tytuł płyty nie jest przypadkowy. “I’m Not Dead” (Nie umarłam), zdaje się nas przekonywać. Nie, P!nk na pewno nie ‘umarła’, po prostu odrodziła się na nowo. I muszę przyznać, że nigdy nie była tak dobra, świeża, pomysłowa. Podoba mi się to, że płyta “I’m Not Dead” nie jest jednostajna, piosenki nie są do siebie podobne. Nie zmienia się jedno – P!nk jest szczera, bezkompromisowa. Nikogo nie udaje. W jej głosie nie czuć ani jednej ‘nutki’ fałszu. Jest sobą, kiedy śpiewa o durnych dziewczynach (“Stupid Girls”) lub pytając prezydenta, czy ten może w ogóle spać spokojnie (“Dear Mr. President”). Rozwinę teraz swoją myśl co do różnorodności krążka. Z jednej strony jest przebojowo. Zaczyna się od mocnego uderzenia – utworu “Stupid Girls”. Może jest to bardziej uderzenie w warstwie tekstowej (policzek dla ‘głupich dziewczyn’) niż muzycznej, ale nie zmienia to faktu, że piosenka jest świetna. Niedługo potem mamy tytułowe “I’m Not Dead”, prawie dyskotekowe “Cuz I Can” oraz wpadające w ucho “Leave Me Alone (I’m Lonely)”. Następnie mamy chwilę wytchnienia, by naładować baterie przed (świetnym!) “Fingers” i nieco tylko ustępującym mu “Centerfold”. A co ze spokojniejszą częścią płyty? Mimo pozorów sporo tu ballad. Zaczyna się od “Who Knew”, do którego na razie nie potrafię się przekonać. Następnie w kolejce czekają “Nobody Knows” i “Dear Mr. President”. Kiedyś uwielbiałam ten drugi utwór. Nadal mam do niego ogromny sentyment, ale przegrywa teraz z “Nobody Knows”. Za jakiś czas wchodzimy bez wątpienia w strefę balladową. Wprowadza nad do niej nieco rockowe “Runaway”. Dalej mamy akustyczne “The One That Got Away”. Szczerze mówiąc, nie podoba mi się. Nieco P!nk rehabilitują dwie kolejne piosenki – “I Got Money Now” i “Conversations With My 13 Year Old Self”. Szczególnie ta druga jest niezwykła. Niby nic, a cieszy ucho. Najciekawszą piosenką jest spokojne, nieco akustyczne “I Have Seen the Rain” zaśpiewane (o ile się dobrze orientuję) przez P!nk i jej ojca. Na początku P!nk mówi o nim. W jej głosie słychać, że ta piosenka jest dla niej ważna. Podsumowując. Poznałam już wszystkie płyty P!nk, ale ta jest zdecydowanie najlepsza.

Alesha Dixon to jedna trzecia brytyjskiego girlsbandu Mis-Teeq. Do nagrania solowej płyty przymierzała się dwa razy. Za pierwszym obserwowaliśmy historię podobną jak u Nicole Scherzinger. Po kilku nieudanych singlach płyta wylądowała w koszu. Alesha wzięła udział w “Tańcu z gwiazdami”. Zaszła daleko. I wtedy dopiero zainteresowano się nią w rodzimej Brytanii. Zaowocowało to płytą “The Alesha Show”. Jaką właściwie muzykę gra Alesha? Przede wszystkim jest to pop i r&b. Na szczęście urozmaica swoje piosenki innymi gatunkami. W singlowym hicie “The Boys Does Nothing” pojawia się swing. W “Let’s Get Excited” szczypta elektrycznych brzmień. W kilku utworach r&b. Cała płyta raczej mi się podoba. Alesha może nie ma głosu jak Beyonce (do której, notabene jest porównywana) ale potrafi stworzyć niezłą, taneczną muzykę. Tego mogłaby Beyonce się od niej poduczyć. Przyznam, że chciałam zawrócić już przy intro – “Welcome To The Alesha Show”. Okropne. Przewidywalne. Ten tekst był po prostu zbędny, nic nie wnosił. Zostawienie samej muzyki byłoby lepszym pomysłem. Tym bardziej, że za chwilę mamy dynamit w postaci “Let’s Get Excited”. Kiedyś uwielbiałam ten utwór. Teraz nieco mniej. Potem Dixon daje nam odpocząć, serwując balladę r&b pt. “Breathe Slow”. Czasami Alesha sięga po popularny (w czasie wydania tej płyty – 2008) retro pop. Warto polecić tu zawierające w sobie ten gatunek chwytliwe utwory w postaci “Cindrella Shoe” oraz “Italians Do It Better”. Na dokładkę mamy nieco tajemnicze, ciekawe “Chasing Ghosts; spokojne, ale z elementami rapu “Hand It Over”; balladę “Do You Know The Way It Feels” autorstwa Diane Warren (“I Belong to Me” Jessica Simpson, “You Haven’t Seen the Last of Me” Cher). Ta ostatnia piosenka nieco odstaje od innych utworów, ale jest naprawdę dobra. Alesha nagrała dobry, jeśli nie bardzo dobry album. W sama raz na wakacje. Świetnie sprawdza się w tanecznych piosenkach, ballady również wychodzą jej nieźle. Niedługo zabieram się za jej nowy krążek. Oby tylko utrzymał poziom tego, bo jak nie, to będę strasznie zawiedziona.

#116, 117, 118 Jennifer Lopez “Brave” (2007) & P!nk “Missundaztood” (2001) & Norah Jones “Not Too Late” (2007)

2007 to udany rok dla fanów Jennifer Lopez. Najpierw otrzymali od wokalistki hiszpańskojęzyczny album pt. “Como Ama Una Mujer” a pod koniec roku mogli wybrać się do sklepów po “Brave”. Mogli, ale tego nie zrobili. Pyta okazała się komercyjną porażką. Jednak słaba sprzedaż nie musi oznaczać słabej muzyki na niej zawartej. Gdyby nie zrezygnowano z promocji po dwóch singlach, płyta mogłaby być niezłym hitem. Po w miarę stonowanym “Como Ama Una Mujer” Jennifer powraca do brzmień, które przyniosły jej największą popularność. Jest więc skocznie, tanecznie, przebojowo. Przynajmniej do połowy. Wraz z “Never Gonna Give Up” wkraczamy w strefę spokojniejszych dźwięków. Jednak zanim do nich przejdę, poświęcę chwilę czasu na skomentowanie tanecznych piosenek. Zaczyna się od “Stay Together”. Bardzo dobry numer. Później nieco możemy odpocząć przy “Forever” (które również jest bardzo kołyszące) by z nową mocą powitać “Hold It Don’t Drop It”. To bez wątpienia mój numer jeden na “Brave”. Singlowe “Do It Well” ma w sobie coś z muzyki dyskotekowej. Bardzo często można było usłyszeć  ten utwór w radiu. “Gotta Be There” jest moim zdaniem tą najgorszą taneczną piosenką. “Never Gonna Give Up” jest już zupełnie inne. Urocza ballada zaczynająca się partią skrzypiec. Mam mieszane uczucia co do pozostałych kawałków z tej części płyty. “Mile In These Shoes” podobało mi się, aż nie doszło do refrenu. Całkiem podobne (ale na szczęście lepsze) jest “The Way It Is”. Jednak najlepszą ze spokojnych piosenek Jennifer umieściła na końcu. “Brave” to bardzo piękny, wzruszający utwór. Jeden z lepszych od Jennifer. Znacznie bardziej wolałabym pomieszanie piosenek tanecznych z tymi mniej, bo niektórzy mogą się zanudzić. Ja jednak wolę ten krążek od “This Is Me…Then” czy debiutanckiego “On The 6”.

Zaledwie rok po ukazaniu się “Can’t Take Me Home” P!nk zaserwowała nowy album o dość ciekawym tytule “Missundaztood”. Pierwsza płyta była nudna. Mało było ‘punktów zaczepienia’. Cała płyta utrzymana była w klimacie pop i r&b. Tu jest na szczęście lepiej. P!nk odeszła (przynajmniej w połowie) od dźwięków r&b. Dzięki temu, że te pojawiają się w mniejszych ilościach, robią większe wrażenie. Tytułowy numer może należy do tych gorszych (głównie przez końcówkę), ale już takie “Family Portrait” jest cudowne. Od zawsze mi się ta piosenka podobała. Jest bardzo szczera, prawdziwa. Bliżej skomentowałam ją przy ocenianiu “Greatest Hits…So Far!” (czytaj). Sporo na “Missundaztood” rockowych brzmień. Na pewno kojarzycie singlowy numer “Just Like a Pill” lub “Numb”. Ale najbardziej podoba mi się chyba “Misery”. Jest to duet z członkiem zespołu Aerosmith – Stevenem Taylerem. Ich głosy bardzo do siebie pasują. Udało mu się nawet nie przyćmić P!nk 😉 Przy nagrywaniu tego krążka P!nk współpracowała dużo z Lindą Perry. Na 14 utworów tylko 6 nie jest jej. Od lat uważam, że Linda pisze i produkuje jedne z najlepszych piosenek. Trzeba jednak z nią współpracować. P!nk na szczęście to zrobiła i razem panie odpowiedzialne są za takie świetne utwory jak “Dear Diary” (odkąd usłyszałam piosenkę Britney pod takim samym tytułem obawiam się kawałków o takim tytule) czy “Gone to California”. Nie spodziewałam się jednak, że Linda i P!nk nagrają duet. Piosenka “Lonely Girl” jest świetna. Szkoda wprawdzie, że tak mało w niej Lindy, ale i tak mi się podoba. Nie przepadam natomiast za dance popowym “Get The Party Started”, tytułowym “Missundaztood” oraz “Don’t Let Me Get Me”. Uważam jednak, że ta płyta lepiej się P!nk udała, niż poprzednia. Dobrym pomysłem było ograniczenie r&b na rzecz szczypty rocka.

Trzy lata po wydaniu “Feels Like Home” Norah powróciła z nowym krążkiem. O ile można było mieć pewne zastrzeżenia co do muzyki na nim zawartej (“Feels Like Home” to jej najsłabszy album) tak z “Not Too Late” powraca jeszcze lepsza. Styl wokalistki się nie zmienił. Nadal nie planuje świecić tyłkiem w teledyskach ani nagrywać tanecznych, plastikowych do bólu przebojów. Jest ponad to. Udowodniła, że aby sprzedać płytę skandal nie jest potrzebny. Podobną historię obserwujemy teraz z udziałem Adele. Ale wróćmy do krążka. Jak już pisałam, styl Nory się nie zmienił. Piosenki utrzymane są w jazzowej stylizacji z dodatkiem soulu, country (nie tak dużo jak na poprzednim krążku) oraz bluesa. Jeśli te gatunki kojarzą wam się z nudną muzyką, koniecznie zapoznajcie się z “Sinkin’ Soon”. Mnie po pierwszym przesłuchaniu wbiło w fotel. Niesamowity numer! Norah śpiewa w nim inaczej niż zazwyczaj. No i brawa dla ludzi odpowiedzialnych za melodię do tej piosenki. Zainteresował mnie utwór “My Dear Country”. Norah pochodzi z USA, a Amerykanie są przewrażliwieni na punkcie krytyki swojego kraju. Jako przykład można podać Madonnę i jej album “American Life”. Norah jednak nie ma się jednak czego bać, bo jej piosenka jest znacznie ‘lżejsza’ niż dzieło Madonny. Jones śpiewa m.in. But the day after is darker, And darker and darker it goes (PL: Ale dzień później jest ciemniej, I ciemniej, i ciemniej się robi). Te dwie piosenki bez dwóch zdań zaliczam do najlepszych. Z pozostałych w pamięci zostało mi m.in. niezłe “Broken”. Uważajcie na ten utwór. Wieczorem posłuchałam, rano nogę złamałam. Lubie również bluesowe “Thinking About You” oraz “The Sun Doesn’t Like You”. Słabe momenty? Takich tu nie znajdziemy. Norah wiedziała co chce osiągnąć i do tego z powiedzeniem ‘dociągnęła’. A teraz przeproszę was. Idę ponownie włączyć sobie ten kojący krążek, bo nigdy nie jest za późno na dobrą muzykę

#108, 109, 110 Christina Aguilera “Mi Reflejo” (2000) & P!nk “Can’t Take Me Home” (2000) & Norah Jones “Feels Like Home” (2004)

Rok po wydaniu hitowego albumu “Christina Aguilera”, piosenkarka postanowiła nagrać coś po hiszpańsku. I bynajmniej nie było to zwykłe “widzimisię” (o co można podejrzewać Shakirę, która chce śpiewać po arabsku). Aguilera ma latynoskie korzenie, co zresztą wielokrotnie podkreślała w wywiadach itp. Mimo, iż od debiutu minął rok, mam wrażenie, że Christina dojrzała. Nawet jej głos się nieco zmienił. Na lepsze, na szczęście. Na “Mi Reflejo” umieściła 11 piosenek. 5 z nich to hiszpańskojęzyczne wersje znanych utworów: “Genio Atrapado” (“Genie in a Bottle”), “Ven Conmigo” (“Come on Over”), “Por Siempre Tu” (“I Turn to You”), “Una Mujer” (“What a Girl Wants”) oraz “Mi Reflejo” (“Reflection”). Pozostałe 6 to utwory nagrane specjalnie na krążek. “Falsas Esperanzas” to szybki, energiczny kawałek. “El Beso Del Final” to piękna ballada. “Pero Me Acuerdo De Ti” również należy do tych wolniejszych piosenek. Przyznam, że trzy pozostałe nowe utwory mylą mi się. Myślę “Contigo En La Distancia”, nucę “Cuando No Es Contigo”. Razem z “Si No Te Hubiera Conocido” (ft. Luis Fonsi, nie pomaga!) należą do tych gorszych. Pozytywne wrażenie zrobiły na mnie hiszpańskojęzyczne wersje piosenek z “Christiny Aguilery”. Powiem więcej – bardziej wolę kilka z nich niż ich angielskie odpowiedniki. “Genio Atrapado” brzmi dojrzalej niż “Genie in a Bottle”. “Ven Conmigo” jest ciekawsze, “Mi Reflejo” po hiszpańsku brzmi równie dobrze. O “Una Mujer” mam podobne zdanie jak o “What a Girl Wants”. Obie wersje mnie jakoś specjalnie nie zachwycają. Na język angielski stawiam w przypadku “I Turn to You”, tutaj występującego jako “Por Siempre Tu”. Ogólnie jednak Christina dobrze sobie poradziła. Na pewno jej latynoskim fanom miło było dostać od niej taki prezent. Ale ja chyba wolę ją w wersji ‘english’.

.

“Can’t Take Me Home” to debiutancka płyta znanej wszystkim doskonale P!nk. Znacznie różni się od tego, co teraz serwuje nam wokalistka. Mniej tu rockowych melodii. Co więcej – kto po przesłuchaniu “Can’t Take Me Home” pomyślałby, że P!nk skieruje się ku cięższym brzmieniom. Debiutancka płyta jest nagrana w stylu r&b. Lubię ten gatunek, ale nie cierpię, gdy dochodzi do tego, że nie mogę rozpoznać piosenek, nie wiem, gdzie się która kończy a gdzie zaczyna. A tak mam niestety słuchając “Can’t Take Me Home”. Zacznę może od tych, które najbardziej się wyróżniają z tłumu, czyli tych spokojniejszych. Typową balladą jest “Stop Falling”. Musze niestety przyznać, że nie zachwyca. Trwa na dodatek ponad 5 minut, co tylko potęguje moje ziewanie. Bardziej podoba mi się P!nk w szybszych numerach. Jeśli chodzi jeszcze o te spokojniejsze, to posłuchajcie “Let Me Let You Know”, które (w moim przypadku) nie pozostaje w pamięci po 8-krotnych przesłuchaniach, oraz całkiem niezłe, kołyszące “Love Is Such a Crazy Thing”. Z szybszych piosenka najbardziej podobają mi się te z początku płyty. “Split Personality” po prostu uwielbiam. Ma w sobie coś takiego, że aż chce się ponownie wcisnąć ‘play’. Lubię również “Hell Wit Ya”. Całkiem znośne są również single: “You Make Me Sick” oraz “There You Go”. Pozostałe piosenki nie zrobiły na mnie większego wrażenia podczas słuchania, ani tym bardziej nie pozostały w pamięci. Mimo wszystko to była jej debiutancka płyta i mogła do końca nie wiedzieć, w czym będzie czuła się najlepiej.

Odkąd usłyszałam “Come Away With Me” zapragnęłam mieć kolejny album tej utalentowanej wokalistki. I tak oto od dwóch tygodni w mojej domowej muzycznej ‘biblioteczce’ znajduje się “Feels Like Home”. Debiutancki krążek nieznanej wcześniej jazzowej pianistki był prawdziwym hitem. O ile oczywiście w kwestii wykonywanej przez nią muzyki można tak powiedzieć. Mnie na pewno zachwycił. Niezwykle trafny jest tytuł drugiego krążka. Czuj się jak w domu, zdaje się przekonywać nas Norah – ciepło, bezpiecznie. Warto już na wstępie uprzedzić – nie jest to płyta na wakacyjne dyskoteki. Ale wieczorami, przy ciepłej herbacie, przygaszonym świetle jest jak znalazł. “Feels Like Home” jest płytą niezwykle spójną. Od początku do końca Norah wierna jest muzyce łączącej w sobie jazz, country (ze smakiem, nie bójcie się), soul i folk. I dobrze. Widać, że przy delikatnych dźwiękach czuje się najlepiej. Jednak największym – moim zdaniem – problemem może być monotonia. W pewnym momencie pogubiłam się. Tylko od czasu do czadu pojawiają się szybsze punkciki. Moim numerem jeden jest duet z Dolly Parton pt. “Creepin’ In”. Dolly jest wokalistką country. Norah bardziej jazzową. Razem stworzyły niezwykły duet. Nieco żywsze jest również “Sunrise”. Znałam ten utwór, zanim zakupiłam ten krążek. Początek jest nieziemski. Nie podoba mi się jedynie końcówka. Tam, gdzie pojawiają się takie, hmmm, jęki? “Feels Like Home” słuchałam już z 6 razy. Nie jestem na razie w stanie napisać coś więcej o innych utworach, bo nie zostały mi w pamięci. Cóż, może taki jest ich urok? Uważam jednak, że mimo płyta nie jest tak świetna jak “Come Away With Me”, warto jej posłuchać.

#92, 93, 94, 95 Jessie J “Who You Are” (2011) & P!nk “Funhouse” (2008) & Kate Ryan “Free” (2008) & Ciara “Goodies” (2004)

Kiedy właściwie poznałam Jessie J? Na początku roku, kiedy po dłuższej przerwie włączyłam radio Eska. Sporo gadali o niejakiej Jessie J. Cóż, nie znałam. Przyzwyczaiłam się zresztą do tego, że ponad połowa debiutujących artystów odchodzi niepamięć po jednym singlu. Sądzę jednak, że o tej artystce szybko nie zapomnimy. Oba single (“Price Tag”, “Do It Like a Dude”) zachęciły mnie do kupna debiutanckiego krążka Brytyjki. Na uwagę zasługuje sam fakt, że Jessie J prezentuje nam utwory z gatunku pop (“I Need This”), r&b (“Abracadabra”, “Nobody’s Perfect”) a czasami pojawiają się hip hopowe wstawki (“Price Tag”, “Who’s Laughing Now”). Wszechobecne electro u niej pojawia się w śladowych ilościach. Jedyny kłopot mam z osobą samej Jessie J. Odnoszę w niektórych utworach wrażenie, że za bardzo zapatrzyła się na inne wokalistki. Spokojna piosenka “Casualty of Love” przypomina mi dokonania Alicii Keys. Nie tyle za czasów “Songs in a Minor” co z wydanej w 2007 płyty “As I Am”. W “L.O.V.E.” zapachniało mi Keri Hilson. Na początku miałam nawet wątpliwości, kto to śpiewa – Jessie czy może sama Keri? Na szczęście w połowie się rozkręca. Piosenkę “Do It Like a Dude” mogłaby wykonać i Rihanna. Czytałam gdzieś, że zresztą Jessie chciała oddać jej ten utwór. Na szczęście zostawiła dla siebie a Rihanna niech sobie śpiewa “na na na come on…”. Największą zagadką jest dla mnie ballada “Big White Room”. Zastanawiam się, czy to możliwe, by była to wersja ‘live’. Jeśli tak – pogratulować. Jessie ma dobry głos, fajnie wypada na żywo. Z drugiej jednak strony dodać brawa i głosy publiczności do piosenki nie stanowi problemu. Jednak wierzę Jessie. Moim zdecydowanym faworytem jest utwór “Mama Knows Best”. Najbardziej oryginalny numer na tym krążku. Słychać w tle orkiestrę, Jessie J flirtuje nieco z kabaretowym stylem a czasem nawet przychodzą mi na myśl skojarzenia z burleską. Nie potrafię za to przekonać się do “Nobody’s Perfect”. Ogólnie jednak, Jessie zrobiła na mnie ogromnie pozytywne wrażenie. Będę trzymać za nią kciuki. Jak dla mnie – najlepszy debiut 2011.

“Funhouse” to piąta płyta P!nk wydana pod koniec 2008 roku. Dotychczas znałam jedynie single, które, szczerze mówiąc, mnie nie powaliły. Warto jednak dać artystce szanse, bo należy ona do tych inteligentniejszych gwiazd show biznesu. Ironiczny wydaje się być już sam tytuł. W chwili, gdy wydawała ten album, była po rozwodzie z mężem. Podobno bardzo to przeżyła, a my teraz otrzymujemy od niej zapewnienie, że wszystko jest takie wesołe, zabawne, no ‘funhouse’ po prostu. Nie nadążam za P!nk. Słuchając tego albumu mam wrażenie, że za piosenki odpowiedzialne są dwie osoby. Z jednej strony mamy wokalistkę, która nieźle wymiata w takich numerach jak “So What”, gdzie prawie krzyczy So so what? I’m still a rock star I got my rock moves And i don’t need you And guess what I’m having more fun (PL: I co z tego? Ciągle jestem gwiazdą rocka Mam swoje rockowe ruchy I nie potrzebuję cię I wiesz co? Bawię się lepiej) a za chwilę w “Please Don’t Leave Me” śpiewa I forgot to say outloud, How beautiful you really are to me, I cant be without, You’re my perfect little punching bag, And i need you, I’m sorry(PL: Zapomniałam, że mam mówić cicho Jak bardzo piękny jesteś dla mnie Nie mogę istnieć bez Ciebie, mojego idealnego Potrzebuję cię! Przepraszam). O wiele prostszy wydaje się podział płyty na kawałki szybsze i ballady. Ze spokojnych utworów bardzo lubię “I Don’t Believe You” (wzruszający numer) oraz “Crystal Ball” (akustyczna perełka). Gorzej ma się sprawa z szybszymi, pop punkowymi utworami. “Bad Influence” nigdy mi się nie podobało, “So What” zdążyło mi się znudzić ze sto razy. Podoba mi się jednak “One Foot Wrong”, bo się wyróżnia, oraz “Ave Mary A”. Lubię również, jak już wspomniałam przy okazji recenzji “Greatest Hits…So Far!!!” utwór tytułowy czyli “Funhouse”. Jest to bardzo radosny, energiczny numer. P!nk udało się nagrać dobry album. Jednak oprócz kilku utworów niewiele mnie na nim zachwyciło. Mimo wszystko warto posłuchać, bo P!nk jest autentyczna, nikogo nie udaje.

Jak już wspomniałam przy okazji recenzji płyty “Different” byłam fanką Kate Ryan. Mimo, iż teraz wolę słuchać innych artystek, mam w swoim domowym zbiorze płyt album “Free” z 2008 roku. Jaki jest ten krążek? Na pewno ‘wolny’. Po komercyjnej klapie “Alive” Kate powróciła do nagrywania tanecznych utworów. I robi to jeszcze lepiej niż kiedyś. Kate zawsze lubiła nagrywać covery. Na “Free” umieściła trzy nie swoje kompozycje. Na pewno mieliście okazję słyszeć piosenkę “Voyage Voyage”. Oryginalna wersja należy do Desireless (1986). Jak pierwszej wersji nie lubię, tak ta od Kate bardzo mi się podoba. Drugim coverem jest “Ella Elle L’a” (1987). Nie znam oficjalnej wersji, ale to od Kate polubiłam od pierwszego usłyszenia. Trzecim i ostatnim coverem jest “I Surrender”. Piosenka żeńskiej grupy Clea (2006) nie zrobiła na mnie pozytywnego wrażenia. Na pewno Kate ma lepsze numery. W gąszczu tanecznych utworów wyróżnia się ostatnia propozycja na płycie – tytułowe “Free”. Nie spodziewałam się takiego numeru od Kate. “Free” jest świetną, nieco soulową piosenką. Zupełnie inną od tego, co nagrywała Kate do tej pory. Uwielbiam również “Put My Finger on it” oraz duet z Sorayą pt. “Tonight We Ride / No Digas Que No”. Podoba mi się połączenie w tej ostatniej piosence języka angielskiego z hiszpańskim. Głosy Kate i Sorayi ładnie się dopełniają. Muszę jednak przyznać, że wolę wokal Ryan. Jak już wiele razy podkreślałam, nie jestem wielką fanką tanecznej muzyki. Jednak ta na “Free” to wyjątek. Znam pozostałe płyty Kate i szczerze mogę powiedzieć, że ta jest najlepsza.

Mam już za sobą ostatni krążek Ciary (“Basic Instinct”) oraz ten przedostatni (“Fantasy Ride”). Dopiero teraz sięgam po debiut. Żałuję, że wcześniej nie wpadłam na ten krążek, bo jest naprawdę dobry. Jako debiutująca dopiero artystka, Ciara miała trudne zadanie. Jest mnóstwo wokalistek r&b. Warto przytoczyć chociażby dziewczyny z Destiny’s Child czy nieżyjącą już Aaliyah. Na szczęście Ciara się wybroniła. Płyta “Goodies” składa się z piosenek utrzymanych właśnie w stylu r&b, czasem pojawia się hip hop. Ale przede wszystkim Ciara jest ‘księżniczką’ crunku. Jest to gatunek wywodzący się z rapu. Utwory z tego gatunku charakteryzują się mocnym brzmieniem, w tle słychać różne odgłosy a same teksty mają zazwyczaj luźną kompozycję. Przykładem takiego numeru może być chociażby “Oh” wykonywane razem z Ludacrisem. Oprócz niego, do współpracy Ciara zaprosiła i inne sławy. W tytułowym “Goodies” pojawia się Petey Pablo, który nadaje piosence fajny klimat. W szybkim i tanecznym “1,2 Step” zgodziła się zarapować Missy Elliott. Obok szybkich utworów takich jak “Hotline” czy “Ooh Baby” Ciara zaserwowała nam ballady z pogranicza r&b i soulu (“And I”, “Thug Style”). Ja osobiście wolę ją w tanecznych numerach. Ballady są przede wszystkim za długie. A najgorszą z nich jest “And I”, która, co mnie ogromnie zdziwiło, była singlem. Piosenka trwa niemalże 4 minuty, ale słuchając jej mam wrażenie, że kończy się po 6 minutach. Trudno wyodrębnić w niej refren. Nieco lepsze jest “Next To You”, o którym i tak zapomina się zaraz po ostatnich taktach. Jak na debiut, Ciara wykonała dobrą robotę. Zaimponowała mi tym, że brała udział w tworzeniu tekstów na płytę. Mam niestety wrażenie, że piosenki mają podobne brzmienie.

#80, 81, 82 Amy Winehouse “Frank” (2003) & Kate Ryan “Different” (2002) & P!nk “Greatest Hits… So Far!!!” (2010)

Debiutancki album Amy Winehouse pt. “Frank” poznałam już po zakochaniu się w “Back To Black”. Druga płyta ma charakter. Trudno ‘oderwać’ od niej uszy. Właśnie tego na “Franku” mi brakuje. Raz na jakiś czas posłuchać można, za szybko się nudzi. Nie można jednak odmówić Amy ilości pracy, jaką włożyła w ten krążek. Jest autorka większości tekstów. W kilku zagrała nawet na gitarze. Może to i ona ‘dłubała’ przy albumie pod względem umieszczania piosenek? Płytę kupiłam dawno temu i przez pewien czas nie mogłam się połapać, jak rozmieszczone są utwory. Pod jednym numerkiem kryją się często dwa numery. Np. razem z “You Sent Me Flying” otrzymujemy “Cherry”; razem z “Intro” “Stronger Than Me”. Jednak dopiero kilka dni temu odkryłam, że po piosence “Amy Amy Amy” i “Outro” (połączone) znajdziemy jeszcze dwa utwory! “Moody’s Mood For Love” i “Know You Now” zaliczyłabym do najlepszych. I po co je było ukrywać? xD Amy jak wiemy ma oryginalną barwę głosu. Niektórzy to lubią, inni nie. Ja zaliczam się do tych pierwszych. Jest również zdecydowana w sprawie tego, jakie gatunki chce grać. Znajdziemy tu więc jazz zgrabnie połączony z r&b czy soulem. Zauważyłam też, że niektóre piosenki sprawiają wrażenie, jakby Amy wymyślała je w chwili nagrywania. Nie, nie są złe, ale w utworach takich jak “Cherry” czy “I Heard Love Is Blind” ciężko wyodrębnić pierwszą zwrotkę, czy chociażby refren. Ciekawy zabieg. Oprócz tych wymienionych wcześniej piosenek, które Amy nam zręcznie ukryła, podoba mi się “Amy Amy Amy”, zadziorne “In My Bed” oraz spokojne “Take a Box”. Nie mogę przekonać się do “Help Yourself” i znikającego pomiędzy innymi nagraniami “October Song”. Jak na debiut całkiem nieźle. Jednak ja częściej będę powracać do “Back To Black”.

Swoją kerrię postanowiła podsumować P!nk. Artystka pierwszy album wydała w 2000 roku a piąty już krążek – “Funhouse” – w 2008. Nie jest zwyczajną piosenkarką. Nie przejmuje się swoim wyglądem, śpiewa co chce i dobrze na tym wychodzi. Jednak po przesłuchaniu “Greates Hits…So Far!!!” mogłabym podzielić go na dwie części. W pierwszej znalazłyby się piosenki z 3 pierwszych albumów. Od “Get The Party Stared” do “Trouble”. Czyli 6 utworów. Jest to zdecydowanie ta lepsza część. Piosenki są oryginalniejsze, sporo tu r&b (“Get The Party Started” (połączonego z dance); “There You Go”). No i mój numer jeden z singli P!nk – “Family Portrait”. Ma świetną melodię. I niezły tekst opowiadający historię dysfunkcyjnej rodziny. P!nk śpiewa o bólu związanym z rozwodem rodziców, ciągłych awanturach. Z piosenek pochodzących z “I’m Not Dead” oraz “Funhouse” tylko kilka mi się spodobało. Przede wszystkim “Stupid Girls”. Nie tyle za muzykę, co za przekaz. Piosenka opowiada o dziewczynach, które co tu dużo mówiąc, są po prostu głupie. Takie ‘plastiki’. Uwielbiam balladę “Dear Mr. President”. Piękna melodia, głos Pink bardzo spokojny, ale pełen emocji. Przychylnie patrzę też na szalone “Funhouse”. Słuchanie pozostałych piosenek nie sprawiło mi takiej przyjemności jak wyżej wymienionych. “Please Don’t Leave Me” bardzo się dłuży, “So What” nigdy mi się nie podobało. Kiepskie wrażenie jednak zrobiły na mnie trzy nowe utwory. Nie zachwycam się “Fuckin’ Perfect”. Jak dla mnie piosenka jest przeciętna. Pozostałe dwie (“Raise Your Glass” i “Heartbreak Down”) są bez polotu. Składanka największych hitów P!nk zachęciła mnie do sięgnięcia po jej starsze albumy. Niedługo postaram się zrecenzować i “Funhouse”, może piosenki, które nie zostały singlami bardziej mi się spodobają.

Do Kate Ryan mam ogromny sentyment. Była to pierwsza piosenkarka, którą fanką zostałam. Śledziłam jej karierę, kupowałam płyty. Mam nawet “Free” z 2008 roku, ale to bardziej z ciekawości. Przeszło mi po prostu. Postanowiłam jednak zrecenzować jej dyskografię. Zaczynam od debiutu – płyty “Different”. Znajdziemy tu przede wszystkim popowe i dance popowe utwory. Przy piosenkach takich jak “Libertine” czy “Got To Move On” nogi same rwą się do tańca. Na dłuższą metę jednak nie ma tu typowych tanecznych numerów. W większości są to utwory tylko podszyte dyskotekowym bitem. I to mi nieco przeszkadza. Prawie każda z piosenek ma swój bit, który przewija się przez cały utwór. I tak dobrze, że cała płyta nie jest oparta na jednej melodii. Podoba mi się to, że Kate zdecydowała się śpiewać nie tylko po angielsku, ale i po francusku. Chociaż sama nic z tego języka nie kumam (uczę się niemieckiego) podobają mi się ‘francuskie’ momenty. Pamiętam, jak kiedyś szalałam za “Desenchantee” czy “Libertine”. Teraz wybieram raczej “Mon ceur resiste encore” lub “Ne Baisse Pas La Tete”. Najbardziej jednak podoba mi się “Head Down” (jego odpowiednik – “Nos Regards Qui m’Eflamment”). Szczególnie moment, gdzie Kate ma zmodyfikowany głos. Polubiłam “Magical Love”. Jest to ballada o łagodnej melodii. Pięknie wyeksponowany jest głos Kate. Nieco mniej podoba mi się “UR (My Love)”, które jest trochę nijakie oraz skoczne “Libertine”. Ciężko znaleźć na “Different” utwory, które bez chwili zastanowienia można by dać do najgorszych lub najlepszych. Do płyty trzeba się po prostu przekonać.