Amerykańska formacja Imagine Dragons w ubiegłym roku bardzo szybko znalazła sposób na to, bym z prędkością światła wracała do domu, by móc posłuchać ich każdej kolejnej premierowej piosenki. Wystarczyło dwa razy sypnąć nośnymi, muzycznymi gigantami (“Battle Cry”, “Warriors”), bym zaczęła odliczać dni do premiery drugiego wydawnictwa grupy Dana Reynoldsa. Oba utwory były wprawdzie częścią zupełnie innych projektów (jeden zapowiadał film, drugi mistrzostwa świata w grze komputerowej), ale dawały nadzieję na udany krążek Imagine Dragons. Rzeczywistość okazała się być, hmmm, nieco inna. Gorsza?