#187 Sellyy “Lethargie” (2011)

Dlaczego właśnie sięgnęłam po płytę tej młodej austriackiej wokalistki? Polecali mi ją znajomi recenzenci z innych blogów. Ok, źle być nie może. Zainteresowała mnie swoim wyglądem. Z okładki płyty patrzy na nas trupio blada dziewczyna, z charakterystycznym makijażem i fryzurą. Ucieszyłam się. Odkąd muzyka Evanescence przestała brzmieć tajemniczo, z radością witam każdą wokalistkę, która mogłaby być nową Amy Lee. Sellyy nie porównywałabym jednak do Amy. To tak jakby powiedzieć, że Cola i Pepsi są identyczne. Gdzie Sellyy do Amy?! Przed nią jeszcze dłuuuga droga. Ja tu gadu gagu o wyglądzie wokalistki, a przecież jej muzyka czeka. Specjalnie chciałam nieco odwlec tę chwilę, kiedy napiszę o jej piosenkach. Muzyka Sellyy jest niestety zaprzeczeniem tego, co widzimy na okładce albumu. Gdyby ktoś mi wcześniej pokazał jej zdjęcia i zapytał, jaką muzykę gra ta dziewczyna, w ciemno odpowiedziałabym: rock, gothic rock. A tymczasem…Sellyy świetnie dogadałaby się z Lady GaGą i Kerli. Właśnie z nimi skojarzyła mi się jej muzyka. Sporo elektroniki, trochę popu i śladowe elementy rocka. Zaczyna się od “Alles schläft”. Byłam mile zaskoczona – podoba mi się. Nawet bardzo. Zobrazowana nieco kiczowatym teledyskiem piosenka szybko podbiła moje serce. Utwór powinien spodobać się wszystkim fanom “Zmierzchu”. Czytając tekst miałam wrażenie, że Selly wciela się w wampira: Wenn alles schläft, kann ich erwachen Im Dunkeln vergehen im Feuer entfachen Wenn alles schläft, kann ich erblühen Ich atme mich frei will die Ewigkeit fühlen (PL: Kiedy wszyscy śpią, ja budzę się W ciemności, biorę iskrę w ognia Kiedy wszyscy śpią, mogę się rozwijać I oddychać chcę tak wiecznie). Dalej mamy “Alles was bleibt”. Niestety, numer znacznie gorszy od poprzednika. Irytuje mnie powtarzane zbyt często zdanie alles was bleibt (PL; wszystko, co zostało). Kolejne utwory – z “Letze Krieger” i “Weiß du es nicht” na czele – są nijakie. Nie mam ochoty ponownie ich słuchać. Na uwagę zasługuje piosenka “Ich wein nicht”. Jest to duet Sellyy z Luzią Nistler. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tej wokalistce, ale trzeba przyznać, że głos ma. No i brawa za odwagę – próbę połączenia elektroniki i opery (głos Nistler). Mix niezbyt udany. Chcieli dobrze, wyszło jak zwykle – przedobrzone i ciężkostrawne. Niech nie zwiedzie was tytuł innego numeru  – “Easy Come”. Jest to (jak pozostałe zresztą) utwór śpiewany po niemiecku. W pamięci został mi z niego tylko refren. “Deine schwarze Augen” są jedną z najsłabszych pozycji na płycie. Sellyy brzmi momentami jak Lady GaGa. Obok wspomnianego wiele linijek temu utworu “Alles schläft” podoba mi się jeszcze jedna piosenka: “Zaubermaschine”. A konkretniej uwielbiam jej różnorodność. Raz mamy rapowane wstawki, mocny refren, spokojniejszy moment w środku. Jak na debiut źle nie jest. Mogła dać z siebie zrobić produkt, a tak to w jej piosenkach jest odrobina jej. Ciekawe czym (albo – czy w ogóle) zaskoczy nas następnym razem.

#178, 179 Ashley Tisdale “Headstrong” (2007) & “Guilty Pleasure” (2009)

 

Postanowiłam zrobić porównanie obu płyt Ashley Tisdale i jeszcze raz przesłuchałam jej debiutancki album pt. “Headstrong”. Został on wydany po sukcesie “High School Musical”, w którym to Ashley wcieliła się w rolę wrednej i podstępnej Sharpay Evans. Wiadomo, płyta nie jest sountrackiem do filmu, ale Tisdale mogła pożyczyć od granej przez siebie postaci nieco pewności siebie i zadziorności. A przede wszystkim przekonania, że jest się kimś niezwykłym. Ashley chciała niestety udowodnić, że może być nową Britney Spears.

Czytaj dalej #178, 179 Ashley Tisdale “Headstrong” (2007) & “Guilty Pleasure” (2009)

#174 LaFee “Ring frei” (2009)

Po dwóch dobrych studyjnych (a przede wszystkim niemieckojęzycznych) płytach i albumie z angielskimi wersjami starych piosenek (“Shut up”, niewypał), LaFee przygotowała nowy krążek zatytułowany “Ring Frei”. Spodziewałam się po nim wielkiego BUM. Nic takiego niestety nie nastąpiło. W przeciwieństwie do poprzednich płyt ta jest strasznie nudna i przewidywalna. Mam wrażenie, że melodie się powtarzają. LaFee również brakuje poweru. Momentami miałam wrażenie, że nagrywała “Ring frei” by zadowolić wytwórnię. Zero pasji.

Czytaj dalej #174 LaFee “Ring frei” (2009)

#169 Nirvana “Nevermind” (1991)


Dokładnie 20 lat temu ukazała się płyta Nirvany pt. “Nevermind”. Teraz album jest już niemal kultowy. Omawiany szczegółowo począwszy od okładki (jedna z najciekawszych, jakie widziałam) po konkretne utwory. Podkreślany jest ogromny wpływ tej płyty na dalsze losy muzyki. A szczególnie na rozwinięcie gatunku grunge. Wydaje mi się jednak, że to wszystko na wyrost. Dawno, dawno temu muzyka nieźle kulała. Wprawdzie nie tak mocno jak teraz, gdy tej “złamanej nogi” nie da się w żaden gips wsadzić, ale lekko nie było. W radiu królowały piosenki Kylie Minogue i inne dyskotekowe ‘dzieła’. A tu nagle pojawia się zespół prezentujący zupełnie coś nowego. Sprzeciwiający się całemu światu. Nie wydaje mi się, aby popularność Nirvany dotrwała do dzisiejszych czasów. Czy gdyby Kurt Cobain nie popełnił samobójstwa w 1994 roku, zainteresowanie zespołem nadal byłoby tak duże? Zaczęło się od “Smels Like Teen Spirit”. Jak popularna jest ta piosenka świadczy chociażby fakt, że nie interesując się taką muzyką kilka lat temu, ten utwór akurat kojarzyłam i od zawsze lubiłam. Uwielbiam ten kontrast. Z jednej strony mamy spokojne zwrotki, z drugiej zaś wybuchowe refreny. Lubię najbardziej fragment, gdy Kurt śpiewa I`m worse at what I do best And for this gift I feel blessed. Our little group has always been And always will until the end (PL:  jestem gorszy w tym, co robię najlepiej i czuję się pobłogosławiony mając ten dar nasza niewielka grupa istniała od zawsze i pozostanie aż do końca). Wprawdzie bardziej przemawia do mnie agresywny refren, ale lubię ten fragment pod względem warstwy tekstowej. Po takim ‘przywitaniu’ spodziewa się, że “Nevermind” będzie jedną z najlepszych płyt jakich miałam okazję przesłuchać. Niestety, nic nie przyćmiło, ani nawet zbytnio nie zbliżyło się do “Smels Like Teen Spirit”. Mimo wielokrotnego przesłuchania (5, 6 razy) płytę kojarzę do połowy. Z “In Bloom” podoba mi się solówka na gitarze. Kolejne, “Come As You Are”, też jest całkiem ok. Nic więcej nie umiem o nim napisać. “Breed” jest mocnym, rockowym numerem. W “Lithium” bardzo podobają mi się zwrotki. Refren jest ciekawy, choć do mnie nie przemawiają te wielokrotnie powtarzane słowa “yeah”. Bardzo podoba mi się ten fragment: I’m so happy Cause today I found my friends They’re in my head I’m so ugly But that’s ok, ’cause so are you We’ve broke our mirrors Sunday morning Is everyday for all I care And I’m not scared Light my candles In a daze ’cause I’ve found god (PL: Jestem ogromnie szczęśliwy, gdyż dziś odnalazłem swych przyjaciół… Są w mojej głowie Jestem obrzydliwy, ale spoko Ty jesteś nie lepsza. Zbiliśmy nasze lustra.. Niedzielny poranek- jest codziennością tego, na czym mi zależy I nie boję się… W tym oszołomieniu zapalam swe świece, gdyż odnalazłem Boga). “Polly” jest chyba najspokojniejszym numerem na “Nevermind”. Głos Kurta brzmi całkiem delikatnie (w porównaniu do innych piosenek na płycie), fajnie współgra z muzyką. Najmniej podoba mi się utwór pt. “Territorial Pissings”. Jest bardzo zagmatwany, nieco przekombinowany. Opierający się głównie na, wybaczcie za to określenie, darciu mordy. W takim “Smels Like Teen Spirit” było to ok, tu mi się nie podoba. Najbardziej do gustu przypadł mi początek tego numeru. Śpiew we wstępie wykonany przez Chrisa Noveselica. Wykonał fragment utworu “Get Together” grupy The Youngbloodz: Come on people now, smile on your brother Everybody get together, try to love one another right now (PL: No, dalej ludzie, uśmiechnijcie się do swych braci i zjednoczcie się, postarajcie się kochać nawzajem w tej chwili). Więcej piosenek niestety nie pamiętam. Jednym uchem wleciały, drugim wyleciały. Mimo wszystko warto posłuchać. Nie będę nawet do tego zachęcać fanów mocnych brzmień, bo pewnie “Nevermind” już od dawna stoi w ich muzycznej biblioteczce. Jednak inni nie mają się czego obawiać. Uszy wam nie spuchną.

#167 Adam Lambert “For Your Entertainment” (2009)

Adam Lambert zasłynął dzięki udziałowi w nie wiadomo już której amerykańskiej wersji Idola. Raz na jakiś czas zwycięzca tego programu zdobywa międzynarodową sławę. Tak skończyła m.in. Kelly Clarkson czy Carrie Underwood. Adam programu jednak nie wygrał. Zajął drugie miejsce co i tak nie przeszkodziło mu w nagraniu płyty. A o tym. co zdobył pierwsze miejsce szybko ucichło. Adam miał jednak szansę na główną nagrodę, ale wcześniej przyznał się, że jest gejem. A takich amerykańska publiczność nie lubi. Tez to musiała być dla nich niespodzianka 😉 Nie było tego wcześniej widać? Ok, ok, skupmy się na jego debiutanckim krążku. Jestem pozytywnie zaskoczona wyborem drogi, którą poszedł Adam. Obawiałam się popowych piosenek z elementami rock’a i dance’u, tak by łatwiej się ludziom przyswoiło. Jest jednak…ostro. Znacznie więcej tu rock’a niż tanecznych brzmień. Połączył go wprawdzie z elektroniką, ale w ogóle to nie razi. Album otwiera kawałek “Music Again”. Bardzo chwytliwy numer. Nie podoba mi się jedynie moment, gdy Adam wysokim głosikiem śpiewa Look into my eyes baby eyes (PL: Popatrz mi się w oczy, w oczka). Zaraz potem bawimy się do “For Your Entertainment” by odpocząć przy soft rockowej balladzie “Whataya Want From Me” napisaną przez Pink. Cenię tę wokalistkę, ale znacznie bardziej podoba mi się wersja Adama. Swego czasu to była jedna z moich ulubionych piosenek. Lambert brzmi po prostu magicznie. Kolejny utwór – “Strut” – tez  ok. Nie przekonuje mnie tylko refren. Następny numer tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że Adam ma świetny głos. Nagrał bowiem cover utworu zespołu Muse – “Soaked”. Troche bałam się, czy tego czasem nie popsuje. Piosenka jest w stylu Muse ale i Adam świetnie się w niej odnalazł. Brak mi słów. Po prostu trzeba tego posłuchać. Musze przyznać, że w Adama uwierzyło wiele gwiazd. Oprócz wspomnianej wcześniej Pink, autorkami utworów są m.in. Linda Perry (“A Loaded Smile”) i Lady GaGa (“Fever”). Obie piosenki nie zrobiły na mnie zbyt pozytywnego wrażenia. Piosenka autorstwa Lindy jest zupełnie bez polotu. Ta od GaGi natomiast sprawdziłaby się i na “The Fame”. Perełką jest natomiast utwór napisany przez Ryan’a Teddera, wokalistę OneRepublic. Piosenka “Sleepwalker” jest bardzo dobra. Na płycie Adama Lamberta znajdują się mocne utwory, inne są mniej udane. Ma chłopak jednak ogromny potencjał i wierzę, że nie da nam o sobie zapomnieć

#166 Amy MacDonald “This Is the Life” (2007)

Nie ma o niej informacji na portalach plotkarskich. Jej teledyski puszczają w telewizji rzadziej niż te Amy Winehouse (przed śmiercią). Sama wokalistka nie lansuje się, biegając z premiery filmu klasy B. na imprezę z okazji wprowadzenia na rynek nowego preparatu na odchudzanie. Skupia się na muzyce. To ona jest autorką wszystkich piosenek na debiutanckiej płycie “This Is The Life”. W wielu zagrała nawet na gitarze. Podoba mi się, że miała tak duży wkład we własny album. Amy ma charakterystyczny głos. Może nie tak jak Duffy czy Adele, ale nie sposób pomylić ją z inną wokalistką. Jej wokal jak na jej młody wiek (w chwili nagrywania płyty miała 19 lat) jest bardzo dojrzały. Amy poznałam dzięki piosence “This Is The Life”. Na początku nie byłam nią zachwycona, ale szybko wkręciłam się na dobre. Teraz to jedna z moich ulubionych piosenek. Amy śpiewa o życiu tych, dla których świat kończy się na obejrzeniu nowego filmu czy posłuchaniu nowej piosenki swojego idola. Artystka nuci między innymi And you’re singing the songs Thinking this is the life (PL: A ty śpiewasz te piosenki Myśląc, że to właśnie jest życie). Największym atutem utworów MacDonald są ich teksty. Pod względem muzyki album może wydawać się jednostajny. Nieco popu, rocka, folku i country przewija się w każdym numerze. Musiałam posłuchać tej płyty przynajmniej 4 razy by zapamiętać coś więcej niż “This Is The Life” i “Poison Prince”. Dlatego właśnie zwróciłam uwagę na teksty piosenek. W “Let’s Start a Band” pyta m.in. And how do I know if you’re feeling the same as me? (PL: Jak mam wiedzieć czy twoje uczucie jest takie same jak moje?). Lubię ten utwór. Na początku jest spokojnie. Dopiero pod koniec głos Amy nabiera mocy. Najbardziej chyba podoba mi się cytat z piosenki “L.A.” brzmiący I’m always told to be the dreamer kind wake up one morning and your dreams are life (PL: Zawsze mówią mi, żebym była marzycielką by pewnego dnia sny stały się rzeczywistością). W “Youth of Today”, najspokojniejszej piosence na płycie, MacDonald śpiewa o tym, by zrozumieć młodzież, co w końcu nie jest takie proste: And we are the youth of today Change our hair in every way(PL: Jesteśmy dzisiejszą młodzieżą Zmieniamy fryzurę na każdy sposób). Numer jest naprawdę dobry. Jeden z moich ulubionych na tym krążku. Przyznam, że zaskoczył mnie. Do takiego tekstu (i tematu) aż chciałoby się nagrać coś rockowego, nieco zbuntowanego. Ona zrobiła inaczej i…chyba właśnie tym wygrała. Płyta Amy bardzo mi się podoba. Trzeba spędzić przy niej trochę czasu, ale warto.

#160, 161, 162 Madonna “Celebration” (2009) & Katie Melua “Call off the Search” (2003) & Linkin Park “Meteora” (2003)

W 2009 swój dorobek artystyczny postanowiła podsumować Madonna. Tak powstała składanka “Celebration”. Moim zdaniem trochę się pośpieszyła. I tak pewnie dostaniemy od niej podobny krążek na 30-lecie kariery w 2013. Są dwie wersje tej płyty – 2CD i 1CD. Ocenię wersję jedno-płytową, by za bardzo was nie znudzić. Ta płyta to kwintesencja Madonny. Brakuje na tej wersji jednak chociaż jednego reprezentanta z “Erotica”, “Bedtime Stories” i “American Life”, ale widać, że postawiono na piosenki z początków kariery. Jeśli ktoś wątpi, czy Madonna jest królową popu, powinien posłuchać tego krążka. Widać, jak zmieniała się przez lata. Najpierw była zwykłą dziewczyną śpiewającą chwytliwe, taneczne hity. Potem dojrzała i zaserwowała album “Like a Prayer”. Następnie zaś wydała najspokojniejszy i najbardziej dojrzały album w swojej karierze (nie uwzględniając składanki z balladami pt. “Something to Remember”) składający się z elektronicznych utworów (“Ray of Light”) by zabrać nas na parkiet dzięki klubowemu “Confessions on a Dancefloor”. Dobrym pomysłem było porozrzucanie piosenek. Madonna nie zachowała porządku chronologicznego. Album otwiera “Hung Up” z 2005 roku. Jest to jedna z moich ulubionych piosenek Madonny, lecz nieco blednie przy “Like a Prayer” czy “Frozen”. Później przechodzimy do tanecznego “Music” i ciekawego “Vogue”. Najmłodszym utworem na składance jest “4 Minutes” z Justinem Timberlaka’em i zupełnie nowy utwór – “Celebration”. Przyznam jednak, że ten dance popowy numer jest jednym z najsłabszych w całej karierze Madonny. Oj, spadek formy. Inną piosenką na tej kompilacji, która mi się nie podoba, jest “Material Girl” z drugiej płyty artystki pt. “Like a Virgin”. Za bardzo przesłodzony numer. A w połączeniu z teledyskiem to nic tylko umawiać się do dentysty. Na szczęście oprócz tych dwóch ‘dołków’ płyty słucha się z przyjemnością. Cieszę się, że znalazły się na niej takie piosenki, które są na liście moich ulubionych od dłuuugiego czasu. Należą do nich chociażby “Like a Prayer” i “Frozen”. Składanka hitów Madonny jest idealna dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z muzyką królowej. Posłuchają jej starszych piosenek, przypomną sobie te młodsze. No i zrozumieją, dlaczego to właśnie Madonna jest nazywana królową popu. W jakiejś mierze to od niej wszystko się zaczęło…

Katie Melua to pochodząca z Gruzjii dziewczyna, która w bardzo młodym wieku wraz z rodzicami przeniosła się do Anglii. I tam pokochała śpiewać. W chwili wydania swojej debiutanckiej płyty zatytułowanej “Call Off the Search” miała zaledwie 19 lat. Jak na tak młody wiek piosenki są dojrzałe. Katie wiedziała, co chce osiągnąć. Zamiast, jak jej rówieśnicy, robić ‘tournee’ po klubach Londynu, ona twierdziła, że taka muzyka jej nie interesuje. Pierwsza płyta wokalistki, którą teraz oceniam, utrzymana jest w jazz’owej stylistyce. Czasem jest balladowo (“The Closest Things to Crazy”, “Lilac Wine”). Innym znów razem daje trochę więcej “czadu” i serwuje utwory, przy których można się pokołysać (“Crawling Up the Hill”). Głos ma jeszcze nie do końca wyćwiczony. Nie jest idealny, ale na tej płycie (podobnie jak na np. “All We Know Is Falling” Paramore) nie przeszkadza to. Najbardziej podoba mi się to, że płyta “Call Off the Search” jest bardzo żywa. Zaraz wyjaśnię, co to znaczy. Słuchając jej wielokrotnie miałam wrażenie (szczególnie, gdy zamykałam oczy), że Katie stoi obok mnie i śpiewa. Taki mini koncert w mojej głowie 😉 Jeśli chodzi o teksty to trochę się zawiodłam, bo chyba tylko dwa z nich są autorstwa Katie (“Faraway Voice” i “Belfast (Penguins and Cats)”). Gdybym o tym nie wiedziała, nigdy bym nie pomyślała, że miała tak mały udział w tworzeniu piosenek. Śpiewa je tak autentycznie. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by przyjrzeć się, o czym w ogóle Melua śpiewa. W subtelnym, lekkim “Blame It On the Moon” nuci Gonna blame it on the moon, Didn’t want to fall in love again so soon (PL: Będę oskarżać o to Księżyc, Nie chciałam znów się zakochać tak szybko). W “Lernin’ the Blues” odkrywa przed nami tajemnice blues’a. Uroczym głosem śpiewa You play the same love song It’s the tenth time you’ve heard it, You’ve had your first lesson in learnin’ the blues (PL: Grasz tą samą miłosną piosenkę Słyszysz ją już po raz dziesiąty; Miałeś pierwszą lekcję W nauce bluesa). Jednak moim numerem jeden jest “Crowling Up the Hill”. Piosenka napełnia mnie pozytywną energią. Katie śpiewa w nim o powolnym wdrapywaniu się na samą górę i swojej karierze, która tak na dobre rozkręciła się po wydaniu drugiej płyty: So here I am in London town, A better scene I’m gonna be around, The kind of music that won’t bring me down, My life is just a slow train crawling up a hill (PL: Więc jestem tutaj, w Londynie Lepsze miejsce, zamierzam się tu kręcić, Rodzaj muzyki, który mnie nie nudzi, Moje życie jest jak powolny pociąg wdrapujący się na wzgórze). A to wszystko podane w tak lekki sposób, że każdemu się chyba powinno spodobać. Największym minusem płyty jest to, że sporo piosenek mi uleciało. Szkoda też, że Katie nie do końca była świadoma swojego talentu i głosu. Jednak jak na debiut, jest dobrze. czy Melua rozwinęła się muzycznie, dowiemy się niedługo, bo planuje ocenić całą jej dyskografię.

 

Pierwsza płyta zespołu Linkin Park pt. “Hybrid Theory” ukazała się w 2000 roku. Trzy lata musiały więc czekać osoby, które zachwyciły się debiutem, na ich nowy krążek. Mnie pierwsza płyta zespołu nie zachwyciła, aczkolwiek kilka piosenek naprawdę mi się spodobało i do dzisiaj często goszczą w moich głośnikach. Do “Meteory” przekonywałam się długo. Po płytę sięgnęłam już w sierpniu. Często słuchałam jej i we wrześniu. Na początku byłam wręcz załamana tym albumem. Zdenerwowałam się na chłopaków, że po fajnym debiucie wydali takie coś. Dzisiaj przyjmuję ten album nieco lepiej, choć szału nie ma. Gorszy niż poprzedni. Nie postarali się za bardzo. Cały album właściwie zlał mi się w jedno. Raz, przeglądając tracklitę, po zapoznaniu się już kilka razy z “Meteorą”, byłam zaskoczona, że są na niej takie piosenki jak “Figure 09” czy “Faint”. Nie zauważalne. Od poprzedniego krążka styl Linkin Park się nie zmienił. Nadal serwują dawkę rockowych brzmień połączonych z elementami rapu. No i chwała im za to, bo dzięki temu się wyróżniają. Inaczej wrzuciłabym ich do worka z innymi podobnymi zespołami. Płytę otwiera intro “Foreword”. Oderwane od rzeczywistości. To moja opinia. Nawet za dobrze nie łączy się z następną piosenką – “Don’t Stay”. Utwór jest całkiem fajny. Chester czasem śpiewa, czasem krzyczy. Inny koleś rapuje. Z pozostałych numerów lubię jeszcze “Breaking the Habit” oraz “Numb”. Ta pierwsza wyróżnia się. Jest to chyba najłagodniejszy numer w wykonaniu tego zespołu. Jakby się człowiek uparł to i by do niego potańczył 😉 O ile dobrze pamiętam w utworze występuje tylko Chester. Nie ma już rapowanej wstawki. “Numb” z kolei pamiętam ‘z dzieciństwa’, że tak powiem. Wiele osób w podstawówce miało świra na punkcie tego numeru. Ja nie. U mnie przyszło to po latach xD To właściwie wszystko, co lubię z “Meteory”. Nie podoba mi się natomiast “Hit the Floor” (za bardzo wykrzyczane, chaotyczne; rapowane zwrotki są super, refren koszmarny), “Easier to Run” (nudne, bez polotu) oraz “Session”. Na poprzedniej płycie Linkin Park również mieli jeden utwór instrumentalny (“Cure For the Itch”). Teraz taką funkcję spełnia “Session”. Nie podoba mi się coś takiego. Mogli to chociaż skrócić i wrzucić jako interlude. Jest tu jeszcze jednak piosenka, o której powiedziałabym, że się wyróżnia. Mowa tu o “Nobody’s Listening”. Muzyka przywodzi mi na myśl dźwięki płynące z Dalekiego Wschodu. Japonia, Chiny i takie tam. Podsumowania nie będzie. Co chciałam napisać zawarłam we wstępie. Fanom Linkin Park mogę zdradzić, że ich kolejna płyta (“Minutes to Midnight”) zostanie przeze mnie zrecenzowana już wkrótce.