Minęło pięć lat od premiery “Born to Die” i zdaje się, że Lana Del Rey na stałe wpisała się w ten muzyczny krajobraz, robiąc swoje i nie oglądając się na panujące wokół trendy. Stworzyła swój własny świat, chętnie pożyczając ile się da z minionych dekad (szczególnie lat 60. i 70.) i stając się inspiracją dla innych młodych wykonawców. Podrobić się jej jednak nie da, bo Lana Del Rey to nie tylko wokalistka. To cała filozofia.
Niby ta sama, lecz inna. Niezwykły, melancholijny klimat nagrań i smutny wokal (będący największym atutem Amerykanki) nie odeszły w zapomnienie. Wciąż mało w jej numerach radości i euforii, choć wyznania w stylu we were born to die ustąpiły miejsca zdecydowanym deklaracjom, z których wokalistka uczyniła tytuł nowego krążka – “Lust for Life”. Zaczyna czerpać z życia pełnymi garściami, mając jednak z tyłu głowy myśl, że przyszło jej tworzyć w dziwnych i niespokojnych czasach. Stąd sporo politycznie zaangażowanych tekstów, wśród których najbardziej wymownym zdaje się być “When the World Was at War We Kept Dancing” z gorzkim Is it the end of America?. Zmianą jest także (za)duża liczba kompozycji (dotychczasowy rekord Lany na standardzie to 14 numerów) i obecność duetów.
Poprzednie albumy Del Rey miały to do siebie, że od razu znajdywałam utwór (a nawet kilka), który szybko mnie zachwycał i sprawiał, że przez dłuższą chwilę nie chciałam słuchać niczego innego. “Lust for Life” brutalnie kończy tę tradycję, proponując piosenki dobre. I tyle. Zero fajerwerków.
Z tego dużego grona przeciętniaków najbardziej do gustu przypadło mi inspirowane trapem “Coachella – Woodstock in My Mind” – kompozycja pełna smutku i niepokoju, w której artystka wspomina swój pobyt na amerykańskim festiwalu (a konkretniej na koncercie Father John Misty’ego), podczas którego zdała sobie sprawę, jak kruchy może być pokój między państwami. Chętnie wracam także do takich utworów jak zabarwione feminizmem, słodkie “God Bless America – And All the Beautiful Women in It”; w spokojny i zmysłowy sposób nawołujące do rewolucji (jakiej?) “When the World Was at War We Kept Dancing” oraz klimatyczne, posiadające piękny orkiestrowy wstęp “13 Beaches”. Podobają mi się także trzy duety: “Lust for Life”, “Beautiful People Beautiful Problems” i “Tomorrow Never Came”. W pierwszym, bardzo rozmarzonym i pełnym nieoczywistej elegancji, pojawia się The Weeknd. “Beautiful People Beautiful Problems” jest utworem prostym i tworzonym przez kompletnie różne wokale – smutny Lany i żywszy, niosący pewną nadzieję Stevie Nicks (wokalistki legendarnego Fleetwood Mac). Piosenka ta, wraz z “Tomorrow Never Came”, należy do najbardziej retro nagrań na “Lust for Life”. We wspomnianym utworze udziela się Sean Ono Lennon, którego rodziców raczej przedstawiać nie trzeba.
Słabiej wypada efekt dwóch kolaboracji Del Rey z raperem A$AP Rocky. Zarówno “Summer Bummer” jak i “Groupie Love” ciągną się w nieskończoność, proponując nam jednak podkłady przypominające o zainteresowaniu Lany hip hopem – tu jego nowoczesnym wydaniem. Fascynacja ta ujawnia się także w “In My Feelings”, “Cherry” i (w bardziej stonowanym wydaniu) “White Mustang”. Warto poświęcić chwilę trójce numerów zamykającej krążek. Na własnym przykładzie powiem, że “Heroin”, “Change” i “Get Free” najlepiej słuchać oddzielnie. Razem tworzą przeszło piętnaście minut monotonnej muzyki nie-do-przejścia. Osobno czerpać z ich słuchania można większą przyjemność, więcej przy okazji zauważając. I tak “Heroin” podobać się może ze względu na swój mroczny, hipnotyczny wydźwięk; “Change” okazuje się być ładną fortepianową balladą a żywsze “Get Free” podnoszącą na duchu opowieścią o odchodzeniu od pesymistycznych myśli w stronę tych pozytywnych, weselszych.
Nowa płyta Lany Del Rey sprawiła mi sporo problemów. Niby wszystko się tu zgadza – ładne, przesiąknięte smutkiem wokale; niegłupie teksty; nowocześniejsze, lecz muśnięte estetyką lat 60. i 70. melodie. No i klimat – wciąż pięknie melancholijny. Podoba mi się, że wokalistka idzie do przodu, nie pozwalając sobie jednak na szokujące, duże eksperymenty, które zakończyć by się mogły spektakularną klapą. “Lust for Life” niestety podoba mi się z jej wydawnictw najmniej. Doceniam, szanuję, ale nie potrafię znaleźć tyle chęci, by raz jeszcze przejść przez ten album od początku do końca. Bardzo mnie nudzi i nie obfituje w zachwycające, kruszące moje serce kompozycje.
Warto: Coachella – Woodstock in My Mind & Tomorrow Never Came
Ostatnio, wpadając do Ciebie, czuję się jak nie ja, bo ciągle narzekam, że coś mi się nie podoba 😉
Ale z Laną niestety również mam problem, bo sporo jej piosenek, nawet tych singlowych, sprawiło, że nieźle się kiedyś wynudziłem.
Dlatego bardzo ostrożnie podchodzę do jej nowości, tym bardziej, że jak się tytułuje piosenkę “Lust For Life”, to fajnie by było wycisnąć z siebie odrobinę więcej energii 😉
Z albumami Lany mam tak,że nigdy przy pierwszym przesłuchaniu nie trafiają do mnie jej albumy w całości..”Lust for life” polubiłam dopiero za którymś razem i teraz stwierdzam,że jest zdecydowanie lepszy od poprzednika.Może czasami ilość kompozycji o tak smutnym charakterze rzeczywiście przytłacza ,to jest tutaj wiele piosenek,które bardzo mi się spodobały 🙂 Widzę,że nie tylko ja pokochałam “Coachella…” i “Tomorrow never came” 🙂 Miłego dnia !
lubię jej głos 🙂
NN
Na co dzień rzadko słucham Lany, muszę mieć nastrój żeby włączyć którąś z jej płyt. Ma niezły głos, ale nie przepadam za takimi melancholijnymi, powolnymi piosenkami.
Jej piosenki mnie nudzą, ale mam od niej parę ulubionych kawałków. Tego albumu jeszcze nie słuchałam. Lust for Life jest całkiem całkiem.
Zapraszam do siebie na nowy post.
http://www.Rebelle-K.blog.pl
Sukces tej kobiety jest dla mnie zagadką… taka Marina & the Diamonds prezentuje o wiele ciekawszą muzykę, a nie urosła do rangi fenomenu. Lana mnie nudzi, wszystko brzmi tak samo, monotonnie, bez życia… lubię “Born to Die”, ale reszty jej twórczości nie znam, może kiedyś to zmienię, ale teraz jeszcze nie pora. “Love” mnie absolutnie do tego nie zachęciło…
http://tojestlista.blogspot.com/
No dla mnie też średnia, chociaż kawałek z Ablem się podobał. Całościowo mnie wymęczyła:) Pozdrawiam i zapraszam do siebie:)
Liczyłam, że ten album będzie jakiś bardziej weselszy, no bo w końcu “Lust For Life”, jednak trochę się rozczarowałam. Ale teraz słucham go po raz trzeci i nie wydaje mi się aż tak beznadziejny. Wciąż jednak zostaję przy erze “Born To Die”.
Pozdrawiam. 🙂
Niestety, niestety. Wielka nuda.