#107 Christina Aguilera “Bi~ΟΠ~iC”

Kiedy w 2007 Christina zaczęła rozmyślać nad nowym krążkiem, nikt nie przypuszczał, że w końcu wykona obrót o 180 stopni. W końcu poprzedni krążek nawiązywał do stylistyki lat 30. i 40. ubiegłego wieku. Bałam się “Bionic”. Obawiałam się, jak taka znakomita wokalistka jak Christina odnajdzie się w electro. Jednak jak już coś Xtina robi, to na 100%. Teraz wszyscy tańczylibyśmy do np. “Prima Donny” czy “Glam”, gdyby wytwórnia Christiny tego nie sp*eprzyła. Album miał minimalną promocję. Nie pomogły mu też porównywania Aguilery do GaGi. Albo ja jestem głucha, albo te dwie artystki są zupełnie różne. Swoją drogą – czy każdy, kto nagrywa taneczną muzykę musi być od razu nazywany ‘nową GaGą’? Na “Bionic” nie znajdziemy dwóch takich samych numerów. Często zdarza się, że za czyjś album odpowiedzialny jest jeden, no dwóch producentów. Tu czegoś takiego nie ma. Właśnie ta spora grupa producentów sprawiła, że “Bionic” jest różnorodnym albumem, ale wciąż albumem electro i pop. Zupełnie inne kawałki przygotował dla Christiny Polow da Don (“Not Myself Tonight”, “I Hate Boys”), a inne Tricky Stewart (“Glam”, “Desnudate”). Album zaczyna się mocnym uderzeniem – piosenką “Bionic” o ciekawym początku. Przez jakieś pół roku miałam ją ustawioną jako dzwonek w komórce (ten początek właśnie) i kiedy tylko ją słyszę, biegnę do telefonu 😉 Świetnie wypada też hip hopowe “Woohoo” (ft. Nicki Minaj), niesamowite “Elastic Love” (w którym maczała palce M.I.A.), lekko latynoskie “Desnudate” (z partiami po hiszpańsku), uzależniająca “Prima Donna”, dyskotekowe “My Girls (ft. Peaches) oraz bogate w wulgaryzmy, nieco nawet śmieszne “Vanity”. Te taneczne piosenki wręcz uwielbiam. Ale pozostałe szybkie numery też nie są złe np. “Glam” to całkiem urocza piosenka, a w “I Hate Boys” obrywa się chłopakom, kiedy Xtina w bridge’u śpiewa Make me sick Inflated egos Little dicks Use ’em up Spit ’em out(PL: sprawiają że jest mi niedobrze, napompowane ego, małe penisy, użyj ich, wywal!). To była ta taneczna wersja Christiny. Na “Bionic” nie mogło zabraknąć poruszających ballad. Nie są to wprawdzie utwory pokrewne “Walk Away” czy “I’m OK”, ale równie dobre. Moją ulubioną balladą z “Bionic” jest “You Lost Me”. Wzruszający, pełen bólu numer. Lubię również nieco leniwe “Sex for Breakfast” i łagodne, urocze “All I Need”. W ostatnim czasie przekonałam się nawet do “I Am”. Najmniej z ballad podoba mi się wyprodukowane przez Lindę Perry “Lift Me Up”. Piosenka jest bardzo prosta, ale jakaś taka nudna. O wiele bardziej lubię ją w wersji live. Trochę się na Lindzie zawiodłam. W końcu to ona jest odpowiedzialna za takie hity Xtiny jak “Hurt” czy “Candyman”. Esencję bionicznej artystki znajdziemy na wersji deluxe. Zawiera ona cztery nowe utwory i nieco zmienioną wersję “I Am”. Ja osobiście posiadam taką wersję i jestem z niej bardzo zadowolona. Mamy tu radosne, popowe “Monday Morning”, zakręcone, oryginalne, nienormalne “Bobblehead”, elektryczną perełkę “Birds of Prey” (brawa dla Ladytron!) oraz uderzająco emocjonalne “Stronger Than Ever”. Wiecie, jaka piosenka z “Bionic” wbiła mnie w fotel, zaskoczyła? Bynajmniej nie “Bionic” czy “Glam”, ale właśnie “Birds of Prey”. Niesamowity numer, pokazujący inną, nieznaną stronę artystki. Najmniej podoba mi się pomysł umieszczenia interlude’ów. O ile “Morning Dessert” fajnie wprowadza w strefę ballad, tak “Love & Glamour” i “My Heart” są zbędne. Podsumowując, polecam wam “Bionic”. Mi ta płyta bardzo kojarzy się z wakacjami. Brawo, Christina!

 

#99, 100 Lady Gaga “Born This Way” & Jennifer Lopez “Love?” (2011)

Album jest skończony i jest naprawdę rewelacyjny. Daję wam słowo, będzie to najlepszy album dekady” – tak GaGa określiła swój album. Ja bym go raczej określiła ‘najlepszy album maja 2011’. Albo chociaż wiosny, bo głośno zapowiadane “Femme Fatale” Britney Spears marnie przy nim wygląda. Debiutancki album GaGi pt. “The Fame” był bardzo taneczny i nieco kiczowaty. A jednak spodobał się ludziom. Powtórzenie takiego wyniku będzie trudne, ale nie niemożliwe. Wytwórnia GaGi wie, co robić, by sprzedać artystę. Przyznam, że bałam się tej płyty. Ujawnione przez Lady GaGę piosenki tylko wpędzały mnie w depresję. Nie chciałam być nazywana “gagofobem” xD Jednak po dokładnym zapoznaniu się z tym krążkiem (tzn. przesłuchaniem go ok. 6 razy) patrzę na nowe ‘dziecko’ GaGi znacznie przychylniej niż na jej debiut. Przede wszystkim nie jest to tylko głupkowaty dance. W niektórych piosenkach (“Bad Kids”) pojawiają się śladowe elementy rocka. Oryginalność tej płyty kończy się na okładce. Chociaż nawet i ona oparta jest na cudzym pomyśle (tj. pół-człowiek, pół-motor – niczym pół-człowiek a pół-robot na okładce “Bionic” Aguilery). Płytę otwiera “Marry The Night”. Początek jest super, jednak całość psuje pojawiający się po 30 sekundach dyskotekowy bit. Kolejne jest “Born This Way” czyli “Express Yourself 2.0”. Przyznam, że nie cierpię tej piosenki. Jest taka nijaka. Nie najlepszy początek rekompensują mi trzy kolejne numery. “Gevornment Hooker” i “Americano” to chyba jedne z jej najlepszych piosenek. Szczególnie ta druga – jak na GaGę – oryginalna. Równie fajne jest “Judas”. Szczególnie zwrotki. Refrenu nie trawię. Poza tym bridge “Judas” przypomina mi fragment “Scheiße”. A jak już jestem przy tej piosence – GaGa odwaliła za mnie robotę i sama ją oceniła ;P (Scheiße – g*wno). Nie potrafię jednak tego techno-utworu dać do najgorszych. Podoba mi się w nim to, że GaGa sięgnęła po język niemiecki. Zazwyczaj było na odwrót – Niemcy nagrywali po angielsku. Nawet się nie dziwię. Niemiecki nie jest tak ‘plastyczny’ jak angielski (zasady!) no i ten akcent. Wiele osób mówi, że zwykłe ‘wesołych świąt’ (Frohen Weihnachten) brzmi dla nich jak rozkaz rozstrzelania. Mimo wszystko dziękuję Lady za nagranie czegoś po niemiecku <3 nawet z błędami. Bardzo lubię “Bloody Mary”. Świetna, elektryczna piosenka. Całkiem podoba mi się “Electric Chapel”. Mam jednak wrażenie, że niektóre piosenki zostały wrzucone na płytę w formie ‘zapychacza’. Chodzi mi tu m.in. o nijakie “Hair”, tragiczne “Highway Unicorn”, niezauważalne “Heavy Metal Lover”. Te piosenki hitami się nie staną. Gadze można zarzucić też to, że nagrywa według sprawdzonej metody. Do “Poker Face” podobne jest “Highway Unicorn”, do “Bad Romance” z kolei “Judas”. GaGa czerpie też inspiracje z muzyki lat 80. i 90. To sprawia, że nieco starsi słuchacze mogą przeżywać deja vu. Ogólnie jednak GaGa zaskoczyła mnie pozytywnie. Jest tu kilka piosenek, do których będę często wracać. Innych natomiast już nigdy nie tknę.

W otwierającym album kawałku “On The Floor” Jennifer nuci “It’s a new generation” (PL: To nowe pokolenie). Po zapoznaniu się ze wszystkimi utworami nie mogłam uwierzyć, że to ta sama Jennifer. Ta sama, która podbiła moje serce hip hopowym “Jenny From The Block” czy kołyszącym “If You Had My Love”. Ale sentymenty odkładam już na bok. Brawa należą się jej za samo wydanie tej płyty. Po komercyjnej klapie “Brave” i “Como Ama Una Mujer” wyrzucili ją z wytwórni. Zdecydowanie brakowało jej hitu na miarę “Let’s Get Loud” czy chociażby “Love Don’t Cost a Thing”. A teraz proszę – czary mary i jej nowy singiel (“On The Floor”) rządzi na listach przebojów. Jennifer przypomniała o sobie szerszej publiczności i wszystko powinno być w porządku. A nie jest. Jej nowy album pt. “Love?” pozostawia wiele do życzenia. Lopez nagrała po prostu to, co teraz najłatwiej ludziom wchodzi. Czyli mamy tu do czynienia z utworami dance pop. Nie wszystkie taneczne piosenki skazuję na potępienie, żeby nie było. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam singlowe “On The Floor”, strasznie mi się nie spodobało. Jakiś czas potem, gdy byłam atakowana ze wszystkich stron przez ten utwór, polubiłam go. Szczególnie podoba mi się wykorzystanie “Lambady”. Ten stary numer zawsze wydawał mi się kiczowaty. W wykonaniu Jennifer całkiem go lubię. Doceniłam również “I’m Into You” z Lil’ Waynem. Najbardziej pasuje mi do Jennifer. Zainteresowanie krążkiem zwiększyło się, gdy GaGa ogłosiła, że odpowiada za produkcję dwóch piosenek. Jeśli jednak spodziewacie się czegoś chociażby na miarę “Bad Romance” zawiedziecie się. Dla mnie “Invading My Mind” i “Hypnotico” są raczej odrzutami z “The Fame”. Ale jeśli mam między nimi wybierać, stawiam na “Hypnotico”. Jest bardziej oryginalna. Na “Love?” znajdziemy też dwa spokojniejsze utwory. Jednak “Until It Beats No More”, mimo obiecującego początku, nie podoba mi się. Nieco przychylniej patrzę na “Starting Over”. Jednak też szału nie ma. Tytułem płyty Jennifer pyta nas, czy ją kochamy, czy będzie miłość między nami (słuchaczami) a nią. Po przesłuchaniu mogę stwierdzić, że nici z miłości.

#83, 84, 85, 86 Britney Spears “Femme Fatale” (2011) & Kat DeLuna “Inside Out” (2011) & Destiny’s Child “Destiny’s Child” (1998) & Mariah Carey “Music Box” (1993)

 

Britney jest prawdziwą “Femme Fatale”. Kto zliczy jej wszystkie potknięcia? Jej poprzedni album “Circus”, mimo, że początkowo oceniłam go na 2 ‘nutki’ (polubiłam go później), bardziej mi się podobał. Cóż, Britney nie zaskakuje. Bez słuchania “Femme Fatale” mogłabym wypisać gatunki. Płyta od poprzedniej różni się tylko tym, że jest bardziej taneczna i elektroniczna. Podobnie jak wydany w 2007 “Blackout”, który jest moim ulubionym krążkiem Britney. Jednak to co wtedy było nowatorskie, ciekawe, tak tu…nie robi na mnie wrażenia. Większość płyt nagrywana jest teraz w takim stylu. Sęk w tym jak to nagrać, przerobić, by było to coś więcej niż tylko elektroniczne brzmienie. Początkowo dawałam za ten album Britney ocenę 1+. Konkurencja jest spora. GaGa, Rihanna itp. Jednak Rihannę już Britney pokonała. “Femme fatale” jest dużo lepsze niż “Loud”. bardzo podobają mi się 3 utwory, które się tu znalazły. Mogę nawet powiedzieć, że są to jedne z najlepszych od Britney. Chodzi mi tu o “Inside Out”, które jest w miarę spokojnych, elektrycznym utworem; “Gasoline” oraz “Criminal”, w którym możemy wychwycić melodię nawiązującą do czasów i instrumentów pogańskich. Nie trawię natomiast “Hold It Against Me”, koszmarnego “Till The World Ends”, napisanego przez Ke$hę (ale co Ke$hy pasuje nie koniecznie musi być zaraz dla Britney), “Big Fat Bass” nagranego z will.i.am’em (równie dobrze piosenka mogłaby znaleźć się na płycie Black Eyed Peas) oraz “Trouble For Me”. Britney nie chętnie nagrywa duety z innymi artystami. Jednak na “Femme Fatale” oprócz wspomnianej współpracy z will.i.am znajdziemy duet z nieznaną (nie ma nawet do niej odnościna na Wikipedii, to straszne) raperką Sabi pt. “(Drop Dead) Beautiful”. Można doszukać się w tym utworze podobieństwa do “Desnudate” (2010) Christiny Aguilery. Natomiast jeden fragment “Trip To Your Heart” brzmi niemal identycznie jak kawałek refrenu “She Wolf” (2009) Shakiry. Nie jest to na pewno jej najlepszy krążek. czy najgorszy? Zdecydujcie sami.


To naprawdę ta sama dziewczyna, której debiutancki krążek “9 Lives” bardzo mi się spodobał? Niestety, ta sama. Kat DeLuna zauroczyła mnie swoją muzyką łączącą w sobie elementy r&b, hip hopu, dancehallu i rytmów latynoskich. Ma mocny głos. Jednak teraz wcale go nie wykorzystuje. Płyta “Inside Out” składa się z dance-popowych kompozycji z elektrycznymi ‘wstawkami’. Mimo, iż nagrywa to, co teraz najmodniejsze (co nie znaczy – najlepsze), nie wróżę jej dużej popularności. Nie wątpię w talent Kat, ale są lepsze gwiazdki electro i dance-pop. Jej piosenki nie wpadają w ucho a na dodatek ma się wrażenie, że ciągle leci to samo. O ile “9 Lives” pełne było współpracy z innymi artystami tak “Inside Out” w duety jest ubogie. Mamy tu tylko kiepskie “Push Push” z Akonem, gdzie wręcz nie cierpię momentu, gdy wymawiają swoje imiona. Sorry, ale wiem, kto to śpiewa, nie trzeba mnie uświadamiać. Oprócz tego mamy tu i piosenkę wydaną już w 2009 (ft. Lil Wayne) – świetne “Unstoppable”. Jest to jedyna piosenka na tym albumie, która się wyróżnia. Najmocniejszy punkt. Piosenkę poznałam dwa lata temu i do dzisiaj lubię ją tak samo mocno. Oprócz nich mamy tu kiepskie “Oh Yeah (la la la)” z Elephant Man (i pomyśleć, że wspomógł ją na debiucie w świetnym “Whine Up”!) oraz “Party o’clock” z Onassis. Zastanawiałam się, czy nie dać tej drugiej do najlepszych. Utwór momentami przypomina nam, że piosenkarka ma mocny głos, ale całość mnie nie rusza. Podoba mi się jedynie początek, gdzie Kat śpiewa Time to wake up the world (PL: To czas dla świata, by się obudzić). Lubie też momenty, w których wokalistka ‘śpiewa’ da di da di da di da di da di da di da di(tłumaczenie? chyba nie potrzebne). Na płycie znajdziemy też jedną balladę. Piosenka “Be There” ma jednak swój taneczny odpowiednik. Obie wersje są moim zdaniem beznadziejne. Naprawdę nie mogę uwierzyć, że Kat nagrała takie coś. Produkt, który ani nie przysporzy jej rozgłosu na miarę ostatnich singli Rihanny czy Lady GaGi ani nowych fanów jej talentu.


“Destiny’s Child” to pierwszy krążek girlsbandu z odległej Ameryki. Na czele zespołu stoi Beyonce, ale pozostałe dziewczyny są nie mniej ważne. Na płycie znajdziemy utwory z pogranicza popu i r&b. Wybór gatunków był świetny. Wszystkie sprawdzają się w takiej muzyce naprawdę dobrze. Momentami można usłyszeć i hip hop. Głównie za sprawą zaproszonych gości. W “No, No, No Part 2” oraz “Illusion” pojawia się Wyclef Jean (tak, to ten od “Hips Don’t Lie” Shakiry); w “With Me Part 1” usłyszymy rapera Jermaine’go Dupri a w drugiej części tej samej piosenki (“With Me Part 2”) Master’a P. Swoją drogą nie podoba mi się tworzenie dwóch części jednego numeru. “Destiny’s Child” jest w gruncie rzeczy spokojną płytą. Oprócz oczywiście takich numerów jak “Bridge” czy “Show Me The Way”. Kiedy pierwszy raz przesłuchiwałam ten krążek byłam bardzo rozczarowana, bo po Destiny’s Child oczekiwałam czegoś lepszego (poznałam je za sprawą “Survivor”, więcej o tym w nowym “MadHouse!”). Płyta mnie znudziła. Później spojrzałam na piosenki nieco inaczej. Zobaczyłam, że wolne utwory, mające w sobie coś z muzyki soul, mają dużo uroku. Podoba mi się m.in. “Second Nature”, ale gdyby piosenka była nieco krótsza (trwa 5:10!) dodałabym na początku słowo ‘bardzo’. Lubiłabym “Killing Time”, gdyby wycięli z niego wokal Beyonce. Nie mówię, że Knowles nie umie śpiewać. Umie. Ale w tym numerze te jej ‘przyśpiewki’ trochę mi przeszkadzają. Pozytywne wrażenie zrobił na mnie utwór “Birthday”. Spodziewałam się głupiej pioseneczki w stylu tych, które zazwyczaj śpiewa się na urodzinowych imprezach przy torcie przez mniej lub bardziej wstawionych imprezowiczów, a tu taka miła niespodzianka. Fajny, kołyszący, spokojny numer. Lubie też wspomniane wcześniej “Illusion”. Nie podchodzi mi natomiast “My Time Has Come”, “You’re The Only One” oraz “Show Me The Way”. Jednak i tak najgorsze zostało na koniec. Co robi tu ta zmodyfikowana wersja “Illusion” – “DubiLLusions”? Ta piosenka najbardziej odstaje od stylu Destiny’s Child. Ma w sobie coś z techno.

 

“Music Box” to trzeci z kolei album utalentowanej wokalistki Mariah Carey. Płyta została wydana w 1993 roku. Z naszej perspektywy – dawno temu. Mi w ręce wpadł dopiero niedawno. Mariah serwuje nam muzykę nieco soulową, nieco z elementami r&b. Dla osób lubiący skoczne, lekkie piosenki, album może być ciężkostrawny. Ja jednak uwielbiam takie dźwięki. Mariah ma cudowny głos. Taki delikatny. Słyszałam, że 5-oktawowy. I umie z tego korzystać. szczególnie w balladach, które wychodzą jej po prostu genialnie. Moje ulubione na tym albumie? Przede wszystkim “Without You”, piękna piosenka przepełniona emocjami. “Hero” podobało mi się od zawsze. Świetna robota. Trzecią i ostatnią balladą na tym krążku, która zdobyła moje serce jest tytułowe “Music Box”. Bardzo delikatne, piękne po prostu. Cóż mogę więcej napisać – dajcie mi to pudełko! Podoba mi się to, że Mariah miała duży wpływ na tworzenie krążka. sama lub z małą pomocą napisała teksty. To sprawia, że płyta jest taka prawdziwa, nie ma tu miejsca na fałsz. Bałam się trochę, że album będzie nudny. Mimo, iż większą część zajmują ballady, Mariah zręcznie wplotła tu i ówdzie szybszy, można nawet powiedzieć – dyskotekowy numer. Przy “Dreamlover”, “Now That I Know” czy “I’ve Been Thinking About You” można potańczyć. Mi jednak z nich najbardziej spodobała się ostatnia propozycja czyli “I’ve Been Thinking About You”. “Now That I Know” zaliczyłabym do najgorszych. Nie podoba mi się też “Anytime You Need a Friend”. Mariah spisała się dobrze, ale odpycha mnie ten chórek. Jakby tu podsumować? Płyta jest na wysokim poziomie, ale nie wiele z niej pamiętam. Poza tym muszę się poskarżyć, że Mariah zasmuciła mnie – dziś takich ballad się już niestety nie nagrywa.

#60, 61, 62 Black Eyed Peas “The Beginning” (2010) & Keri Hilson “In a Perfect World” (2009) & Madonna “Ray of Light” (1998)

“Nowy album jest początkiem kolejnej ery dominacji BEP – zapnijcie pasy i cieszcie się przejażdżką” – tak przed premierą “The Beginning” mówił Taboo. Jeśli mieliście nadzieję, że Black Eyed Peas wrócą do czasów “My Humps” lub “Shut Up” zawiedziecie się. Znowu. Ja ten zespół skreśliłam. Zamiast nagrywać coś oryginalnego uparcie siedzą w muzyce tanecznej.Techno, elektroniczne ‘bity’ i inne pierdoły. Zastanawiam się, jak zinterpretować tytuł krążka – początek. Rok wcześniej mieliśmy Koniec ;P Może to powrót do lat 80.? Świadczyć o tym może wykorzystanie popularnej lata temu piosenki “The Time of my Life” z filmu “Dirty Dancing”. Utwór ten zawsze dobrze mi się kojarzył. Do czasu usłyszenia “The Time(Dirty Bit)” Black Eyed Peas. Jak dla mnie jedna z najgorszych piosenek2010 roku. Aż trudno uwierzyć, że na “The Beginning” są gorsze! Cały album wyprodukowany jest chyba tylko przy użyciu komputerów. Wszystko jest sztuczne, wykreowane. Trochę szkoda mi Fergie, bo dziewczyna ma dobry głos,nagrała niezły solowy album, a marnuje się w tym zespole. Nawet jeśli w “Whenever” czy “Just Can’t Get Enough” dadzą jej trochę pośpiewać, to i tak w pamięci pozostaje jej okropnie zmiksowany głos w większości utworów. Pamiętacie “Rock That Body” z poprzedniego albumu? Podobnie głos Fergie przerobili w “Love U Long Time”. Gwoździem do trumny są teksty piosenek. W takich momentach cieszę się, że nie rozumiem po angielsku. This is thatoriginal, This has no identical, You can’t have my digital, Future Aboriginal,Get up off my genitals (PL: To jest oryginalne, To nie jest identyczne, Masz mój cyfrowy, Przyszły Aborygen, Puść moje genitalia) w “Don’t Stop The Party” czy this s***’s moneyn**** this s***’s green this s*** is terrifyin, halloween this s*** is gimmeyour q-q-queen and that means I’m the wha-wha– king (PL: Ten shit, jak kasajest zielony Ten shit jest straszny jak halloween Ten shit daje mi twoją kró-kró-królową To oznacza że jestem ki-ki-kim? Królem!) w “Do It LikeThis”. Jeszcze bardziej denerwują tłumaczenia Will.I.Am’a. Że niby świat idzie do przodu, technika cały czas się rozwija itp. Nie kupuje tego. Radzę wam wydać pieniądze na ich stare albumy. A od tego trzymać się z daleka.

Keri Hilson jest bardzo utalentowaną autorką tekstów piosenek. Współtworzyła m.in. “Wite a Minute” Pussycat Dolls, “Gimme More” oraz “Break The Ice” Britney. Pisała dla Ciary, Ludacrisa oraz Ushera. Darem od losu było rozpoczęcie współpracy z Timbalandem.Nagrała z nim kilka piosenek w tym dwa popularne utwory: “The Way I Are” oraz “Scream”. Keri zaistniała i wydała debiutancki krążek”In a Perfect World…”. Jej płyta utrzymana jest w gatunkach pop i r&b. Gdzieniegdzie pojawia się hip hop (“Turnin’ Me On”). Po pierwszym przesłuchaniu byłam sceptycznie nastawiona do tego albumu. Jednak go doceniłam. Melodie są zgrabne, Keri ma bardzo dobry głos. Całe szczęście, że Timbaland odsunął się w cień pozostawiając pole do popisu innym producentom z Polow da Don na czele (“Make Love”, “Get Your Money Up”). Oprócz tanecznych piosenek znajdziemy tu i ballady. “Energy”, “Slow Dance”, “Tell Him The Truth” są udanymi kompozycjami z pogranicza soulu i r&b. Poza tym mnóstwo to duetów. Niektóre są bardziej udane(“Turnin’ Me On”, “Get Your Money Up”, “Knock You Down”) inne mniej (“Change Me”, “Return The Favor”). Keri chciała zaprosić nas do swojego perfekcyjnego świata. Nie każdy jednak będzie czuł się w nim swobodnie. Mi Hilson udowodniła, że jest artystką wartą uwagi. Jedna rzecz mi niestety się nie spodobała na tym albumie (oprócz 3 piosenek, które na tle masy innych, znanych mi ‘hitów’ wypadają dobrze) to odsunięcie Keri na drugi plan. W wielu kolaboracjach jest wręcz spychana w tło. Na palcach jednej ręki można policzyć piosenki, w których pisaniu brała udział.

Do sięgnięcia po “Ray of Light” zachęciły mnie głosy, że to najlepsza płyta w dorobku Madonny. Cóż, ciekawski ze mnie człowiek, więc nie mogłam oprzeć się tej pokusie. Jeśli myślicie, że będę oryginalna i zadam wokalistce kilka ciosów, zawiedziecie się. Po części podzielam te opinie. W przeciwieństwie do jej nowych płyt a przede wszystkim starych jest to bardzo dojrzały album. Bardzo spokojny a jednocześnie taneczny. Tych szybszych utworów nie potrafię jednak nazwać dance popowymi. Są raczej z pograniczna muzyki elektronicznej i techno. Ale ze smakiem. “Ray Of Light”, “Nothing Really Matter” czy “Sky Fits Heaven” są bardzo udanymi kompozycjami. Urzekł mnie głos Madonny. Niezwykle spokojny, odprężający, czasem melancholijny.Fajnie wypada też w pierwszym utworze – “Drowned World” – gdy pod koniec pojawiają się rockowe akcenty. Ciekawym numerem jest “Shanti/Ashtangi” zawierający wpływy muzyki arabskiej.Po pierwszym przesłuchaniu można mieć wrażenie, że Madonna przynudza. Jednak warto ‘otworzyć’ uszy na muzykę zawartą na “Ray Of Light”, bo jest na wysokim poziomie. Cały album jest równy, utrzymany w podobnej stylistyce. Piosenki idealnie do siebie pasują. Są przemyślane, dopracowane a jednocześnie nie ma w nich przesady i niepotrzebnego przepychu. Warto też dodać, że płyta pokazuje nam Madonnę z nieco innej strony.Pokazuje nam dojrzałą artystkę.

#41, 42, 43 Paramore “Brand New Eyes” (2009) & Kat DeLuna “9 Lives” (2007) & Black Eyed Peas “The E.N.D.” (2009)

Dla wielu musiało być szokiem, że zespół o którym w Polsce i wielu innych miejscach na świecie stało się głośno za sprawą takiego kiczowatego filmu jak “Zmierzch”, ma na koncie dwie płyty. W 2009 dołączyła do nich kolejna. Na “Brand New Eyes” nie mogło oczywiście zabraknąć “Decode”. Jest to mój ulubiony numer Paramore. Taki tajemniczy. Płyta daje niezłego kopa. Piosenki mają w sobie masę energii. Można było obawiać się, że złagodzą nieco swoją muzykę. Tak się na szczęście nie stało. Muzycy nadal szarpią struny gitary a wokalistka – Hayley Williams – zdziera sobie raz po raz struny głosowe.Momentami jednak dają wrażliwszemu słuchaczowi odpocząć serwując całkiem delikatne “The Only Exception” czy akustyczne “Misguided Ghosts”. Pozostałe utwory to w większości pop-rockowe i rockowe kompozycje. Te najbardziej ostre to “Careful”, “Ignorance” i “Feeling Sorry”.  Ten ostatni ma podobną melodię do “Looking Up”. Najbardziej popowym numerem jest chyba “Where The Lines Overlap”. Podsumowując, płyta na pewno spodoba się fanom bandu i zbuntowanym (?) nastolatkom.

Pamiętacie ją jeszcze? Tak, to właśnie ona jest autorką “Whine Up” czy “Run The Show”, które zdobyły niemałą popularność w 2007. “9 Lives” jest debiutem tej młodej, utalentowanej latynoskiej gwiazdki. Kat udało się zaprosić do współpracy popularnych wokalistów. Producentem krążka został RedOne. Często pojawia się Akon, Shaka Dee (“Run The Show”, “Be Remembered”) oraz Elephant Man (“Whine Up”). Płyta Kat z pewnością spodoba się osobom ceniącym hip hop, r&b oraz dancehall. Dzięki dodaniu elementów latino płyta niesamowicie sprawdza się na lato. Słychać, że Kat świetnie czuje się w takim a nie innym klimacie. Na “9 Lives” znalazły się piosenki taneczne (“I Am Dreaming”, “Feel What I Feel”) jak i ballady (“You Are Only mine”). Mnie jednak DeLuna przekonała za sprawą szybszych utworów.

W przypadku Black Eyed Peas tytuł “The E.N.D.” tłumaczony jest jako “The Energy Naver Dies” (Energia nie umiera nigdy). Energia może i nie, ale dobra muzyka tworzona lata temu przez ten zespół jak najbardziej. Z niezłego r&b i hip hopu przeszli w…electro. Nie żebym coś miała do muzyki elektronicznej. Jak jest ładnie podana, i to zniosę. Jednak w przypadku Black Eyed Peas, tego produktu (sorry, ale inaczej tego nazwać się nie da) słuchać jest ciężko. najsmutniejszy jest chyba fakt, że teraz największą ambicją zespołu jest wysoka sprzedaż i piosenki na szczytach list przebojów. Po drodze zagubili gdzieś dobrą muzykę. Zapomnieli chyba o swoich fanach. Ludziach, którzy kochali ich za ciekawe, hip hopowe piosenki. Mimo, iż do wielkich fanów Black Eyed Peas się nie zaliczam, łapię się za głowę, że można stworzyć coś tak pustego, skomercjalizowanego. Słowem – kiepskiego. Mogłabym ostatecznie dać szansę “Boom Boom Pow”, bo w refrenie jakoś daje radę, jednak całość mi się nie podoba. O “I Gotta Feeling” nawet nie wspomnę. Nie ma potrzeby pisać tu o każdym utworze osobno. “The E.N.D.” to to prostu elektrycznopopowa papka, zmixowana, przerobiona aż w końcu…nijaka.

#28, 29, 30 Selena Gomez “A Year Without Rain” (2010) & Ke$ha “Cannibal” (2010) & Avril Lavigne “The Best Damn Thing” (2007)

Byłam ciekawa tego albumu. Zastanawiałam się, czy Selena poprawiła swój wokal i muzykę od “Kiss & Tell” (moja recenzja). Na szczęście nastąpiła pewna poprawa, ale nie jest to jeszcze płyta na najwyższą ocenę. Ponownie już otrzymujemy popowy album z elementami electro i dance. Najbardziej zaskoczyła mnie piosenka “Rock God”, którą dla Seleny napisała Katy Perry. Przynajmniej w tym utworze gwiazdka nie brzmi jak mała dziewczynka. Zdziwiłam samą siebie, że “Summers Not Hot” zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Wprawdzie momentami brzmi kiczowato, ale ogólna ocena piosenki jest dobra. Podoba mi się też “Intuition”. Wyrapowane momenty (spokojnie, nie przez Gomez) świetnie kontrastują z delikatnym głosem wokalistki. Oprócz tanecznych numerów takich jak “Sick Of You” czy “Round&Round” otrzymujemy 2 ballady – “Ghost Of You” i “Live Like There’s No Tomorrow”. Pierwsza bardziej przypadła mi do gustu. Drugą na początku zaliczyłam do najgorszych na “A Year Without Rain”, ale da się do niej przyzwyczaić.

Ke$ha nie odpuszcza. W styczniu pojawiła się jej debiutancka płyta “Animal” (moja recenzja) a już otrzymujemy jej nowy album pt. “Cannibal”. Czyżby chciała “pożreć” nasze serca swoją muzyką? Mojego jeszcze nie dostanie. Jednak nie mogę wymagać od niej, by nagle przerzuciła się na soul czy rock. Sama Ke$ha, która momentami wypluwa z siebie słowa niczym maszyna, odnajduje się w swoim stylu. Od poprzedniej płyty rewolucji więc nie ma. To nadal pop, dancepop i electropop. Chwilami trochę wyrapowane. Ten album jest podobno kontynuacją “Animal”. Dla mnie nie bardzo. Piosenki zawarte na “Cannibal” bardziej mi przypadły niz tamte. Chociaż i tak cała płyta (8 nowych piosenek + remix) podoba mi się do połowy. “Cannibal”. “We R Who We R”, “Sleeze” (nowa wersja “Hollaback Girl” Gwen Stefani?) oraz “Blow”. Pozostałe są naprawdę przeciętne. Najgorszy jest chyba ten remix. Brrr, nie da się tego słuchać. “Grow  a Pear” brzmi podobnie (w refrenie) jak “California Gurls” Katy Perry. Płyta idealna na imprezy. Wiadomo, że taka muzyka zawsze dobrze się sprzeda.

Ocenić płytę Avril “The Best Damn Thing” jest niezwykle trudno. Trzy lata temu ten album bardziej mi się podobał. Teraz, gdy spojrzałam na niego ponownie, zauważyłam, że ma parę wad. Przede wszystkim dostajemy okropnie komercyjny produkt. Tu aż tą komercją kapie. Ze zbuntowanej, rockowej dziewczyny jaką Avril była na dwóch pierwszych albumach zmieniła się w odrobinę słodką, nastawioną na zysk gwiazdą. Kiedyś była bardziej naturalna. A co do muzyki prezentowanej ja “The Best Damn Thing”. Szybko wpada w ucho, piosenki są melodyjne. Jednak ich teksty to w większości porażka. Aż nie chce się wierzyć, że Avril była ich współautorką. “I’m the one who wears the pants” (“Jestem jedyną która nosi gacie”) z piosenki “I don’t have to try”  nie należy raczej do najmądrzejszych czy tych z jakimś przesłaniem. “Hey Hey You You” z “Girlfriend” też jest niemiłosiernie irytujące. Na szczęście są i ballady. “When you’re gone”, “Innocence” czy “Keep holding on” prezentują się o niebo lepiej niż ich płytowi “koledzy”. Podsumowując. Avril na pewno mocno zaskoczyła swoich fanów. Na pewno nie spodziewali się, że ich idolka nagle stanie się równie plastikowa jak niektóre gwiazdki muzyki. Ale “The Best Damn Thing” na pewno przysporzyło jej nowych wielbicieli. Młodzież, uwielbiającą się bawić. Czy to szczyt ambicji Lavigne?

#25, 26, 27 Rihanna “Loud” (2010) & Alicia Keys “Songs in a Minor” (2001) & The Pretty Reckless “Light Me Up” (2010)

Rihanna powinna napisać książkę pt. “Jak się sprzedać w ciągu roku”. Z pewnością była by bestsellerem. Czym, mam nadzieję, nie będzie “Loud”. Ale są to niestety moje żmudne nadzieje, bo przepełniona popowymi, tanecznymi  ze śladowymi ilościami r&b piosenki z miejsca staną się hitami. Niestety, gdyby zależało to ode mnie, ten album nigdy nie zostałby wydany. Ale może po kolei. Równo rok temu Rihanna wydała długo oczekiwanego następcę “Good Girl Gone Bad” – “Rated R”. Bardzo dobrze odnalazła się w nieco ostrzejszym repertuarze. Jednak płyta sprzedała się “skandalicznie nisko”. 3 000 000 egzemplarzy. Już w lutym Rihanna rozpoczęła pracę nad “Loud”. Przefarbowała czuprynę na czerwono i jak sama mówi złagodniała. Piosenki na tej płycie wprawdzie wpadają w ucho, ale są…po prostu kiepskie. Łatwo nagrać chwytliwy numer. Trudniej, by był jednocześnie dobry. Odnoszę wrażenie, że Rihannie jakby przestało zależeć na tworzeniu dobrej muzyki, bo i tak jest gwiazdą i ma masę fanów, którzy będą ją wielbić nawet jak pójdzie w disco polo. Od razu daję minusa tytułowi płyty. Utwory nijak się mają do czegoś głośnego. Najostrzejszą piosenką jest strrraszne “S&M”. Albumowi bardziej pasował by “Bad Girl Gone Good”. Po przesłuchaniu pierwszego singla – “Only Girl (In The World)” – myślałam, że Rihanna osiągnęła totalne dno. Jednak na tle innych utworów ta piosenka brzmi nieźle. Całkiem podoba mi się też akustyczna ballada “California King Bed”. Jednak te dwie piosenki blakną przy “Skin” i ‘Man Down”. “Skin” jest niesamowicie zmysłowym numerem. Rihanna brzmi po prostu bosko. “Man Down” z początku nie zdobył mojego uznania. Teraz jest inaczej. Uważam, że to jedna z lepszych piosenek Riri. Podoba mi się muzyka, wokal piosenkarki no i tekst. Zabójczy. Dosłownie. To jednak wszystkie niezłe piosenki na “Loud”. Nie będę opisywać tych złych, bo za dużo tego będzie. W “Cheers (Drink To That)” denerwuje mnie ten doklejony z innej piosenki głos Avril Lavigne. Tragedia. A w “Love The Way You Lie (Part II)” refren brzmi, jakby Rihanna wykonywała go na żywo – czyli kiepsko. Za to z piosenki “What’s My Name” i “S&M” pozostały mi fragmenty tekstu brzmiące mniej więcej tak “Łonana” i “nananacomon”. Mam nadzieję, że następny album będzie lepszy.

Kiedy w 2001 po ok. dwóch latach pracy nad “Songs in A minor” debiutowała Alicia Keys, muzyka r&b była niemalże tym samym, czym teraz jest electro. Czyli popularna. Ach, piękne czasy. Jednak Alicia postanowiła połączyć w swojej muzyce r&b z soulem. Gdzieniegdzie wplotła elementy bluesa i jazzu. I wyszło jej naprawdę dobrze. Już na początku warto pochwalić Keys za wkład, jaki włożyła w przygotowanie albumu. Nie jest tylko dodatkiem do muzyki. Zajęła się m.in. samym komponowaniem, bo świetnie jej idzie gra na pianinie. Samo intro “Paiano & I” przyprawia o ciary. Alicia świetnie sprawdziła się jako wokalistka, która potrafi zaśpiewać i szybkie utwory (“Girlfriend”, “Jane Doe”) jak i ballady (“Why do I feel so sad”, “Goodbye”). Podoba mi się zestawienie piosenek na tej płycie. Raz szybsza, raz wolniejsza. Nie sposób się znudzić. Jednak końcówka albumu troszkę ‘siada’. Ballady “Why do I feel so sad” i “Caged Bird” mimo, iż są naprawdę świetnie zaśpiewane i zagrane, trochę nudzą. Ciekawy jest jednak dueat z Jimmy Cozierem w “Mr. Man”. Niesamowity numer. Podsumowując. Na całej płycie Alicii udało się stworzyć świetny klimat. Piosenki są melodyjne, nastrojowe. Głos Alicii momentami jest łagodny, to znów mocny. Szkoda, że teraz mało kto nagrywa taką muzykę.

Wow. Tylko tyle a może aż tyle udało mi się wykrztusić po przesłuchaniu tej płyty. Jak to jest, że w Polsce dostępne są albumy takich gwiazdek jak Jonas Brothers czy Inna, a po świetne “Light Me Up” – kierunek zachód? Charyzmatyczną wokalistkę – Taylor Momsen – można albo kochać, albo nienawidzić. Ale przejść obojętnie koło niej nie można. Świetnie odnalazła się w roli wokalistki zespołu grającego ostrą muzykę. Nawet dodam, że Taylor jest lepszą piosenkarką niż aktorką. Ma świetny, mocny głos. A piosenki zawarte na “Light Me Up” mają w sobie ogromną energię. Muszę pochwalić nie tylko głos Momsen, ale również jej ekipę z The Pretty Reckless -muzyka jest wręcz porywająca. Czegoś takiego szukałam. Jedyny minus płyta dostałaby za umieszczenie tylko 10 utworów. Po przesłuchaniu ma się ochotę na więcej i więcej. Na szczęście jest YouTube. Podoba mi się to, że obok piosenek dających niezłego ‘kopa’ znajdują się te spokojniejsze (“You”, “Light Me up”). Płytę otwiera “My Medicine”. Ciekawy pomysł z umieszczeniem odgłosów Taylor przygotowującej się do śpiewania (miarowe oddechy itp.). Cóż jeszcze mogę dodać? Ja jestem naprawdę oczarowana tym albumem. Mam nadzieję, że The Pretty Reckless nadal będą tworzyć taką muzykę.