Dwanaście lat. Na tyle zostawiła swoich fanów Kate Bush. I nie było to zniknięcie w znakomitym stylu. Brytyjska artystka rozpłynęła się w powietrzu po premierze “The Red Shoes” – płyty, która mimo upływu lat (już ponad dwudziestu pięciu!) wciąż budzi skrajne emocje, dzierżąc tytuł najsłabszego dzieła w dyskografii Bush. Po ponad dekadzie wokalistka postanowiła udzielić nam odpowiedzi na pytanie, gdzie się zaszyła i co robiła przez te lata.
Została matką. Duże miasto zamieniła na wieś. Częściej niż w odgłosach ulicy zasłuchiwała się w śpiewie ptaków. Latające stworzenia tak ją zainspirowały, że graficzny zapis fali dźwiękowej śpiewu kosa zdecydowała się umieścić na okładce wydawnictwa “Aerial”. Krótko mówiąc – w życiu Kate zapanował spokój, a ona sama częściej myślała o sobie jako o gospodyni aniżeli gwieździe pop, którą stała się w młodym wieku. Dziś już nie musi nic nikomu udowadniać ani bić się o miejsca na listach przebojów. Stąd taki a nie inny wydźwięk albumu. Tak kameralnie jeszcze u Bush nie było.
Swój ósmy krążek Brytyjka podzieliła na dwie części: “A Sea of Honey” i “A Sky of Honey”. O ile kompozycje na pierwszej z nich porozdzielała, tak druga część tworzy długi, ponad czterdziestominutowy dźwiękowy obrazek. Muzycznie obie delikatnie się od siebie różnią. “A Sea of Honey” jest porcją różnorodniejszych nagrań o łagodnym, art rockowym wydźwięku i tekstach, w których Kate oddaje hołd m.in. Elvisowi, macierzyństwu, domowym porządkom i liczbie π. Skrywają się tu takie utwory jak taktownie wchodzące na terytorium reggae “King of the Mountain”; urokliwe, folkowe “Bertie”; zaaranżowane na pianino “Mrs. Bartolozzi”; flirtujące z bluesem i przyodziane w świetne partie basowej gitary “How to Be Invisible” oraz klimatyczne, elektroniczne “Joanni”, które jest moim ulubionym momentem “A Sea of Honey”. Na zakończenie tej części artystka serwuje kołysankowe, cichutkie “A Coral Room”, w którym wspomina swą zmarłą matkę. Klasyczna, poruszająca Bush.
“A Sea of Honey” jest zestawem kompozycji, których naprawdę nie ma co rozdzielać i dzielić na tytuły. Wokalistka zdaje się siedzieć przy pianinie w swoim ogrodzie, i w towarzystwie ptaków oraz innych odgłosów natury wyśpiewywać dla nas kolejne piosenki. Czasem bardziej zajmujące (“Prologue”; egzotycznie brzmiące “Somewhere in Between”; sensualne “An Architect’s Dream”), czasem mniej (ośmiominutowe “Nocturn”; równie długie, dziwacznie rozbudzane rockowymi wstawkami “Aerial”). Za każdym razem jednak bardzo jej.
Jeśli miesiąc byłby płytą, kwiecień byłby “Aerial”. Jednocześnie jednak wydany w 2005 roku album Kate Bush nie jest krążkiem zbyt prostym i łatwym w odbiorze, chociaż na pierwszy rzut ucha takie może sprawiać wrażenie. Aranżacyjnie dzieje się tu bowiem mniej niż na takich wydawnictwach jak “The Dreaming” czy nawet “The Red Shoes”. Artystka postawiła na minimalizm. Ja sama do “Aerial” podchodziłam jednak kilka lat, by ostatecznie stwierdzić, że jest to płyta, jakiej od Kate w tamtym czasie można było wymagać. Wyciszająca, ale nie przynudzająca. I osobista jak mało które jej wcześniejsze dzieło.
Warto: Joanni & Somewhere in Between & A Coral Room
Muszę do tej płyty wrócić. Przy pierwszych przesłuchaniach bardziej imponowała mi otoczka, koncept, pomysł na okładkę, niż sama muzyka, od której oczekiwałem chyba większych fajerwerków. Kto wie, może po tych wszystkich latach podejdę do “Aerial” inaczej…
Niedawno słuchałam tego albumu po raz pierwszy. Koncept fajny, a sam album przyjemny , ale męczyła mnie jego długość i podobieństwo kompozycji. Będę musiała podjeść do niego jeszcze raz.
Pozdrawiam. 🙂