#31, 32, 33, 34 Christina Aguilera “Keeps Gettin Better – a Decade of Hits” (2008) & Britney Spears “Singles Collection” (2009) & Leona Lewis “Echo” (2009) & Ciara “Fantasy Ride” (2009)

Płyty z serii “The best of…” zawierające największe hity danej gwiazdy są zawsze miłą pamiątką. Jednocześnie jednak mogą odkryć fakt ile dany artysta pracował, zmieniał swój styl, eksperymentował z brzmieniem. I Britney już na wstępnie ma ode mnie minusa za lenistwo. Po pierwszym przesłuchaniu “Singles Collection” miałam wrażenie, że ciągle leci to samo. Britney cały czas obraca się w tych samych gatunkach: pop, teen pop, dance no i troszkę r&b. Podziwiam jej fanów za wytrwałość. Posłuchałam jednak po raz drugi. Piosenki ułożone są chronologicznie tzn. zaraz po jedynym nowym utworze (koszmarek “3”) mamy te z “Baby One More Time” przez “Britney” po “Circus”. Spodobały mi się dokładnie 4 piosenki spośród 18: “Toxic”, “Everytime”, “Born To make You Happy” oraz “If You Seek Amy”. Najmniej natomiast “I’m Not a Girl Not Yet a Woman”, “(You Drive Me) Crazy”, “Stronger” oraz “Radar”. Co jeszcze można napisać o tej składance? Może wyrazić nadzieję, że przy nowej płycie Britney nas czymś zaskoczy?

Swoją karierę Christina Aguilera rozpoczęła już w 1998 nagrywając utwór “Reflection” do filmu “Mulan”. Piosenka była nominowana do Złotego Globu. Jednak na składance podsumowującej 10-lecie pracy artystycznej Xtiny jej zabrakło. Brakuje mi tu również ballady “The Voice Within” i “Can’t Hold Us Down” z płyty “Stripped”. Jednak komplikacja jej największych hitów jest odpowiedzią na oytanie, dlaczego jestem fanką Christiny. Jak Britney wytknęłam monotonię tak tu nie mogę narzekać na nudę. Na tej składance dokładnie słychać, jak różnych styli próbowała Chrissy. Mamy tu pop (“Come On Over”, “What a Girl Wants”), piosenkę nagraną do musicalu “Moulin Rouge” – “Lady Marmalade, nieco hip hopowy “Dirrty”, rockowy “Fighter”, wzruszające ballady (“I Turn To You”, “Hurt”, “Beautiful”), swingowy “Candyman”, jazzowo-popowy “Ain’t No Other Man” czy w końcu dwa nowe, elektryczne numery (“Keeps Gettin better”, “Dynamite”). Obawiałam się przeróbek dwóch hitów – “Genie In a Bottle” oraz “Beautiful”. Na szczęście ich odświeżone odpowiedniki miło mnie zaskoczyły. Jednak jest tu i piosenka, która nie bardzo mi się podoba. Chodzi o utwór “Nobody Wants To Be Lonely” ft. Ricky Martin. Jest trochę nijaka i nużąca. Mimo wszystko uważam, że płyta “Keeps Gettin Better – a Decade of Hits” jest godnym podsumowaniem kariery tej niezwykle wszechstronnej artystki.

Drugi krążek zwyciężczyni brytyjskiego X-Factor pt. “Echo” nie odniósł tak spektakularnego sukcesu jak “Spirit”. Chociaż stylistyka nie odbiega aż tak bardzo od debiutu. Nadal przeważa pop, soul. Momentami słychać wpływy r&b. Leona ma naprawdę dobry głos. Umie z niego ‘korzystać’. Na “Echo” robi to jeszcze bardziej świadomie niż na debiucie. Najlepiej sprawdza się z balladach. Pasują do niej piosenki pełne dramatyzmu. Nic więc dziwnego, że i na tym albumie przeważają takie kompozycje (“Naked”, “Happy”). Jednak i Leona ma czasem ochotę na zabawę. Świadczy o tym taneczny numer “Outta My Head”. Brakuje mi tu niestety potencjalnych hitów. Nie, nie chodzi mi o dancepopowe pioseneczki. Szukałam czegoś na miarę “Bleeding love” czy “Better in time”. Wiele z piosenek wysiada po 1-2 minutach. Zauroczyła mnie piosenka “Brave”. Początek brzmi super. Jednak to chyba jedyna piosenka, która została mi w pamięci. Brakuje mi tej ‘starej’ Leony. Wydawała się prawdziwa. Na “Echo” dostajemy jakby gotowy produkt. Brakuje mi w niektórych piosenkach emocji. Wkurza też obecna momentami elektronika. Leona miała być wielką rywalką Mariah Carey. Jak na razie, amerykańska diva może spać spokojnie.

Ciara, która zadebiutowała w 2004 albumem “Goodies” nazywana jest największą rywalką Beyonce. Pomijając oczywiście podobieństwa w wyglądzie, obie wokalistki wydały w przeciągu jednego roku (Bee pod koniec 2008, Ciara w I połowie 2009) swoje trzecie, solowe albumy. Obie również inspiracje czerpią z popu, r&b i hip hopu. Jednak dla mnie Ciara jest lepsza. Jak przy Beyonce zasypiam, tak przy Ciarze się budzę. “Fantasy Ride” łączy w sobie pop, r&b i hip hop. Ciara świetnie sprawdza się w takich klimatach. Jedyne, co mogłabym zarzucić tej płycie, to bardzo kiepską promocję. Single były niedostatecznie często puszczane, Ciara nie wiele razy pojawiała się w telewizji. Piosenkarka nie ma może takiego głosu jak Knowles, ale zręcznie manewruje w stylistyce r&b i hip hopu, sprawiając, że bardzo przyjemnie się tego słucha. Bardzo ciekawie wygląda lista gości. Ciara zaprosiła m.in. Missy Elliott (“Work”), Chrisa Browna (“Turntables”), Justina Timberlake’a (“Love Sex Magic”). Pokazuje, że w subtelnych, wolnych utworach (“Ciara To The Stage”, “Keep Dancin’ On Me”) sprawdza się równie świetnie co w tanecznych numerach (“Pucker Up”, “High Price”). Cało album jest niezwykle równy – od początku do końca trzyma poziom. Cóż, pozostaje tylko powiedzieć: zapraszam do “fantastycznej jazdy” razem z Ciarą.

#25, 26, 27 Rihanna “Loud” (2010) & Alicia Keys “Songs in a Minor” (2001) & The Pretty Reckless “Light Me Up” (2010)

Rihanna powinna napisać książkę pt. “Jak się sprzedać w ciągu roku”. Z pewnością była by bestsellerem. Czym, mam nadzieję, nie będzie “Loud”. Ale są to niestety moje żmudne nadzieje, bo przepełniona popowymi, tanecznymi  ze śladowymi ilościami r&b piosenki z miejsca staną się hitami. Niestety, gdyby zależało to ode mnie, ten album nigdy nie zostałby wydany. Ale może po kolei. Równo rok temu Rihanna wydała długo oczekiwanego następcę “Good Girl Gone Bad” – “Rated R”. Bardzo dobrze odnalazła się w nieco ostrzejszym repertuarze. Jednak płyta sprzedała się “skandalicznie nisko”. 3 000 000 egzemplarzy. Już w lutym Rihanna rozpoczęła pracę nad “Loud”. Przefarbowała czuprynę na czerwono i jak sama mówi złagodniała. Piosenki na tej płycie wprawdzie wpadają w ucho, ale są…po prostu kiepskie. Łatwo nagrać chwytliwy numer. Trudniej, by był jednocześnie dobry. Odnoszę wrażenie, że Rihannie jakby przestało zależeć na tworzeniu dobrej muzyki, bo i tak jest gwiazdą i ma masę fanów, którzy będą ją wielbić nawet jak pójdzie w disco polo. Od razu daję minusa tytułowi płyty. Utwory nijak się mają do czegoś głośnego. Najostrzejszą piosenką jest strrraszne “S&M”. Albumowi bardziej pasował by “Bad Girl Gone Good”. Po przesłuchaniu pierwszego singla – “Only Girl (In The World)” – myślałam, że Rihanna osiągnęła totalne dno. Jednak na tle innych utworów ta piosenka brzmi nieźle. Całkiem podoba mi się też akustyczna ballada “California King Bed”. Jednak te dwie piosenki blakną przy “Skin” i ‘Man Down”. “Skin” jest niesamowicie zmysłowym numerem. Rihanna brzmi po prostu bosko. “Man Down” z początku nie zdobył mojego uznania. Teraz jest inaczej. Uważam, że to jedna z lepszych piosenek Riri. Podoba mi się muzyka, wokal piosenkarki no i tekst. Zabójczy. Dosłownie. To jednak wszystkie niezłe piosenki na “Loud”. Nie będę opisywać tych złych, bo za dużo tego będzie. W “Cheers (Drink To That)” denerwuje mnie ten doklejony z innej piosenki głos Avril Lavigne. Tragedia. A w “Love The Way You Lie (Part II)” refren brzmi, jakby Rihanna wykonywała go na żywo – czyli kiepsko. Za to z piosenki “What’s My Name” i “S&M” pozostały mi fragmenty tekstu brzmiące mniej więcej tak “Łonana” i “nananacomon”. Mam nadzieję, że następny album będzie lepszy.

Kiedy w 2001 po ok. dwóch latach pracy nad “Songs in A minor” debiutowała Alicia Keys, muzyka r&b była niemalże tym samym, czym teraz jest electro. Czyli popularna. Ach, piękne czasy. Jednak Alicia postanowiła połączyć w swojej muzyce r&b z soulem. Gdzieniegdzie wplotła elementy bluesa i jazzu. I wyszło jej naprawdę dobrze. Już na początku warto pochwalić Keys za wkład, jaki włożyła w przygotowanie albumu. Nie jest tylko dodatkiem do muzyki. Zajęła się m.in. samym komponowaniem, bo świetnie jej idzie gra na pianinie. Samo intro “Paiano & I” przyprawia o ciary. Alicia świetnie sprawdziła się jako wokalistka, która potrafi zaśpiewać i szybkie utwory (“Girlfriend”, “Jane Doe”) jak i ballady (“Why do I feel so sad”, “Goodbye”). Podoba mi się zestawienie piosenek na tej płycie. Raz szybsza, raz wolniejsza. Nie sposób się znudzić. Jednak końcówka albumu troszkę ‘siada’. Ballady “Why do I feel so sad” i “Caged Bird” mimo, iż są naprawdę świetnie zaśpiewane i zagrane, trochę nudzą. Ciekawy jest jednak dueat z Jimmy Cozierem w “Mr. Man”. Niesamowity numer. Podsumowując. Na całej płycie Alicii udało się stworzyć świetny klimat. Piosenki są melodyjne, nastrojowe. Głos Alicii momentami jest łagodny, to znów mocny. Szkoda, że teraz mało kto nagrywa taką muzykę.

Wow. Tylko tyle a może aż tyle udało mi się wykrztusić po przesłuchaniu tej płyty. Jak to jest, że w Polsce dostępne są albumy takich gwiazdek jak Jonas Brothers czy Inna, a po świetne “Light Me Up” – kierunek zachód? Charyzmatyczną wokalistkę – Taylor Momsen – można albo kochać, albo nienawidzić. Ale przejść obojętnie koło niej nie można. Świetnie odnalazła się w roli wokalistki zespołu grającego ostrą muzykę. Nawet dodam, że Taylor jest lepszą piosenkarką niż aktorką. Ma świetny, mocny głos. A piosenki zawarte na “Light Me Up” mają w sobie ogromną energię. Muszę pochwalić nie tylko głos Momsen, ale również jej ekipę z The Pretty Reckless -muzyka jest wręcz porywająca. Czegoś takiego szukałam. Jedyny minus płyta dostałaby za umieszczenie tylko 10 utworów. Po przesłuchaniu ma się ochotę na więcej i więcej. Na szczęście jest YouTube. Podoba mi się to, że obok piosenek dających niezłego ‘kopa’ znajdują się te spokojniejsze (“You”, “Light Me up”). Płytę otwiera “My Medicine”. Ciekawy pomysł z umieszczeniem odgłosów Taylor przygotowującej się do śpiewania (miarowe oddechy itp.). Cóż jeszcze mogę dodać? Ja jestem naprawdę oczarowana tym albumem. Mam nadzieję, że The Pretty Reckless nadal będą tworzyć taką muzykę.

#11 Norah Jones “The Fall” (2009)

Zapewne teraz 90% z was myśli sobie: “skąd ona wytrzasnęła tę wokalistkę?” oraz “kto to jest?”. Odpowiedź na pierwsze: nie skupiam się tylko na muzyce pop. Inne gatunki są nie mniej ciekawe. Odpowiedź na drugie: jedna z najpopularniejszych amerykańskich piosenkarek. Godne podziwu jest to, że jej poprzednie 3 albumy nie były nafaszerowane tanecznymi hitami a mimo to osiągnęły ogromny sukces. Zarówno “Come away with me”, “Feels like home” i “Not too late” były utrzymane w bardzo spokojnej, momentami nużącej jazzowej stylistyce. Na “The Fall” wreszcie zaczyna się coś dziać. Artystka dodała do utworów szczyptę rockowego grania. Norah też śpiewa trochę energiczniej i odważniej. Nagrała idealną płyta na zbliżające się jesienne wieczory. Pod warunkiem, że skupicie się tylko na muzyce, bo może wam sporo umknąć. To jedyny minus, jaki dałabym albumowi “The Fall”. A plusy? Nastrojowość, nie banalność, dobre teksty i świetny wokal Jones. Trudno mi wybrać tą najlepszą piosenkę, bo wszystkie reprezentują wysoki poziom. O, już mam. Polecam “Young blood” i “Men of the hour”.

 

#3 Duffy “Rockferry” (2008)

W 2008 roku po 3 letniej pracy ukazała się debiutancka płyta Duffy “Rockferry”. Wielokrotnie artystka przedstawiana była (i jest) jako nowa Amy Winehouse. W małym stopniu coś w tym jest: obie mają oryginalne głosy i nazywane są najzdolniejszymi angielskimi piosenkarkami. Na tym koniec podobieństw. Nie są podobne w kwestii wyglądu ani muzycznie.Amy wybiera r’n’b pomieszane z jazzem a Duffy spokojną muzykę niczym z lat 60. I właśnie taki jest album “Rockferry”. Piosenką otwierającą płytę jest tytułowe “Rockferry”. Pierwsze wrażenie? Cudowna piosenka. Spokojna a zarazem przebojowa. Z numerem 2. mamy “Warwick Avenue”. Nie mogę w to uwierzyć, ale podoba mi się bardziej od “Rockferry”. Szczególnie do gustu przypadły mi obie zwrotki. Piosenka nagrana jest w melodramatycznym popowym stylu z elementami soulu. Dalej mamy pogodny utwór “Serious”. Szczególnie pod koniec brzmi świetnie. Takie połączenie popu z soulem. Z numerem 4. jest “Stepping Stone”. Pierwsza ballada na płycie. Naprawdę boska piosenka w stylu soul & blues. “In plus” jest to, że “Stepping Stone” znalazło się za trzema dość przebojowymi piosenkami. Niezły kontrast. Z numerem 5. mamy “Syrup & Honey”. W 100% soulowy numer. Na początku może się nie podobać, ale zyskuje przy bliższym poznaniu. Kolejną piosenką jest “Hanging on too long”. Spokojny a zarazem pogodny utwór. Nagrany jest w stylu pop z elementami lounge. Dalej mamy singlowe “Mercy”. Jest to porywający do tańca, uzależniający numer. Świetny mix soulu i swingu. Zaraz po kilku ostatnich taktach ‘Mercy” zaczyna się “Distant Dreamer”. Długa (trwająca 5 minut) ballada. Niby dobrze zaśpiewana, ale trochę nużąca. Przedostatnim utworem jest “I’m Scared”. Podobaja mi się przede wszystkim zwrotki. Cudowne. Na zakończenie pogodna piosenka: “Delayed Devotion”. Troszkę momentami podobne do “Mercy, ale nie jest to za bardzo słyszalne.

W dzisiejszych czasach Duffy dużo ryzykowała nagrywając niekomercyjną płytę. Zamiast piosenek nadających się na dyskotekę wydała mieszankę popu i soulu. I odniosła sukces. “Rockferry” rozeszło się w ponad 8,000,000 egzemplarzy i było jedną z najlepiej sprzedających się płyt w 2008 roku. Sukces jest proporcjonalny do jakości utworów. Na płycie nie ma słabych momentów. Piosenki, które polecam najbardziej to m.in. “Warwick Avenue”, “Rockferry” i “Syrup & Honey”. Reszta jest równie genialna. Bez dwóch zdań – Duffy nagrała jedną z najlepszych płyt XXI wieku!

#2 Alicia Keys “The Element of Freedom” (2009)

Najnowsza – czwarta – studyjna płyta Alicii Keys to “The Element of Freedom”. Jestem ciekawa, co wokalistka przygotowała po dwóch latach od wydania “As I Am”. Płytą otwiera intro a zaraz za nim jest “Love is blind”. Wow. Świetna piosenka! Zupełnie inna niż te na np. “The diary of Alicia Keys”. Słucham jej jeszcze raz. Chcę jak najdłużej zachować pozytywne wrażenie o płycie. Ok. Po trzech przesłuchaniach jestem gotowa na stawienie czoła pozostałym utworom. Kolejna piosenką na płycie jest “Doesn’t Mean Anything” co kojarzy mi się z jej poprzednimi singlami. Czyli jest dobrym numerem 😉 Następnie mamy “Try Sleeping With The Broken Heart”. Jest to ballada r’n’b połączona z dance’owymi bitami. Mimo, iż tytuł piosenki wskazuje na coś smutnego, w głosie Alicii słychać pewną radość. Kolejną piosenką jest “Wait Til You See My Smile”. Momentami robi pozytywne wrażenie – z taka barwą głosy Keys się jeszcze nie spotkałam, ale ogólnie piosenka jest taka sobie. Dalej jest “That’s How Strong My Love Is”. Kolejna ballada opowiadająca o miłości. Robi się to trochę nudne, a nie doszłam jeszcze do środka płyty. Włączam kolejną piosenkę – “Un-thinkable (I’m Ready)” – jakby trochę mnie posłuchali. Piosenka jest troszkę szybsza niż poprzednie dwie. W następnej piosence “Love Is My Disease”  słyszę inspiracje piosenką, którą kiedyś słyszałam w radiu. Niestety, tytułu nie pamiętam. Ale utwór Alicii brzmi bardzo dobrze. Kolejny numer to “Like the Sea”. Przypomina mi niektóre piosenki Ciary, a momentami jest podobny do poprzednich numerów na tej płycie. Od kiedy zobaczyłam “The Element of Freedom” najbardziej byłam ciekawa piosenki “Put It in a Love Song”, w której gościnnie pojawiła się Beyonce. Spodziewałam się czegoś fajnego. I nie zawiodłam się. Piosenka jest świetna! A teraz piosenka-przeciwieństwo featuringu z Knowles – “This Bed”. Song jest okropny! Nie wiem, czym się kierowała nagrywając ten numer. Dalej znajduje się “Distance and Time”, które szczerze mówiąc mi przeleciało. Nie zauważyłam tej piosenki. Jest trochę bezbarwna. Przedostatnim utworem na płycie jest “How It Feels to Fly”. Tak jak kilka poprzednich piosenek jest spokojnym numerem. Mimo to nie przypadł mi do gustu. Ostatnią – czternastą – piosenką jest “Empire State of Mind (Part II) Broken Down”. Na pewno słyszeliście pierwszą część tej piosenki – śpiewanej razem z Jay-em Z. Alicia postanowiła iść za ciosem i nagrała druga część – tym razem solo. I był to strzał w dziesiątkę! Jest to świetne połączenie trzech gatunków – popu, r’n’b i soulu.

Podsumowanie: Nowa płyta Alicii jest bardzo przyzwoita. Na pochwałę zasługuje fakt, że wokalistka jest autorką wszystkich piosenek na tej płycie. Znajdują się tu takie perełki jak “Love is blind” czy “Put it in love song”. Podoba mi się to, że mogliśmy przekonać się o spokojniejszej naturze Keys i poznać inną barwę jej głosu. Jednak na świetnej płycie (która dostała by 6*) piosenki powinny być nie tylko genialnie zaśpiewane, ale i na długo zostawać w naszej pamięci. Tutaj połowa mi wyleciała. Do tego sądzę, że niektóre z utworów powinny być trochę krótsze, bo szybko się nudzą. Poza tym wiele z nich jest do siebie podobna, co sprawia, że czasem ma się wrażenie, że leci ciągle ta sama piosenka.