TOP50: najlepsze albumy 2023 roku (10-1)

10. Kesha Gag Order

“Gag Order” Keshy jest płytą, jakiej po wokalistce kompletnie nie oczekiwałam, a jaka sprawiła mi ostatecznie dużo radości. Choć może to słowo w kontekście wyśpiewywanych przez wokalistkę słów nie jest zbyt fortunne. Po lekturze jej nowych utworów wydaje mi się, że artystka jest jeszcze o kilka przecznic od znalezienia szczęścia. Sporo tu bowiem o depresji, myślach samobójczych, negatywnych komentarzach czy zwykłym smutku. Przekłada się to na płytę niezwykle szczerą i momentami aż niewygodną. Przeszło dekadę temu Kesha serwowała wakacyjne hymny. Dziś jej nowości wpisują się raczej w klimat jesiennej melancholii. I brzmią niesamowicie.

9. Squid O Monolith

Do płyty “O Monolith” zespołu Squid podchodziłam już z perspektywy osoby, która ma niesamowicie pozytywne zdanie o ich poprzednim dziele, i która uważa, że dawno w muzyce nie było tak intrygującej grupy proponującej mocniejsze brzmienia. Rock and roll is not dead zdają się krzyczeć “Bright Green Field” i “O Monolith”. Grupa Squid powróciła z płytą – ciężko w to uwierzyć – jeszcze lepszą, jeszcze głośniejszą, jeszcze bardziej chaotyczną, przy której jej debiut wypada jak zbiór piosenek grzecznych i słonecznych. Ollie Judge i spółka robią krok na przód i śmiało wprowadzają swój projekt do grona zespołów, które obecnie najbardziej mnie ekscytują.

8. Kasia Lins Omen

Wydana przed trzema laty w pandemicznym wirze płyta “Moja wina” sprawiła, że stałam się fanką twórczości Kasi Lins. Zaśpiewany w całości po polsku materiał obfitował w wiele odniesień do religii i wiary, oraz zachwycał swym mrocznym, sugestywnym klimatem. Tej religijności na “Omenie” jest już dużo mniej. Zamiast niej mamy sporo krwi i ran, jeszcze więcej tajemnic, pragnień czy wielowymiarowych emocji. Każda pozostała kompozycja to popis nie tylko wokalny i instrumentalny, ale przede wszystkim liryczny, bo mało która współczesna polska wokalistka tak pięknie gra słowem co Kasia.

7. Jessie Ware That! Feels Good

“What’s Your Pleasure?” Jessie Ware było albumem, który najskuteczniej nas rozgrzał lata temu. Dziś artystka ponownie wchodzi do tej samej rzeki. Tym razem w wymyślnym koku, błyszczącej sukni i sznurem pereł. Jeśli wydawało mi się, że na albumie “What’s Your Pleasure?” Jessie Ware wspięła się na wyżyny swoich możliwości i od tego momentu będzie tylko z tej góry zjeżdżać, ona powróciła z krążkiem jeszcze lepszym, jeszcze okazalszym, jeszcze precyzyjniej wykonanym i zaśpiewanym. Podoba mi się sposób, w jaki eleganckie disco zestawione zostało z przebojowym popem, dance i r&b, oraz klimat płyty, który stawia ją gdzieś między teatrem muzycznym a dyskoteką. Ware znowu to zrobiła i obecnie nie ma na nią mocnych.

6. Lor Panny młode

Płytą “Panny młode” dziewczyny machają na pożegnanie anglojęzycznym tekstom wypełniającym debiut “Lowlight” i prezentują opowieść o, a jakże, młodości. Wchodzeniu w dorosłość, przeciwstawianiu się normom niemającym dziś większego sensu, nostalgii za latami dzieciństwa. Dawno nikt tak pięknie nie ubrał w słowa tego, co czuje nasze pokolenie. Niezwykle krótkie drugie wydawnictwo dziewczyn z Lor jest płytą piękną w swojej prostocie i dzięki zawartych na niej odwołaniom do folkloru, które nadają całości specyficznego, sielskiego klimatu.

5. Blur The Ballad of Darren

Nowa płyta Blur, “The Ballad of Darren”, z pewnością nie usatysfakcjonuje tych słuchaczy, którzy lubią Brytyjczyków z brit popowym wydaniu, z sentymentem wspominając przeboje pokroju “Song 2” czy “Girls & Boys”. To raczej wydawnictwo dla tych, którzy polubili vintage’owe, art rockowe oblicze Arctic Monkeys z dwóch ostatnich albumów i ich wycieczki w stronę lounge popu czy baroque popu. Ogrom melancholii i ciepło przebijające się przez większość premierowych kompozycji Blur przypomina mi także to, co wraz z solowymi krążkami oddawał w nasze ręce Damon Albarn. “The Ballad of Darren” nie jest może powrotem wywrotowym, lecz bardzo dojrzałym i skrojonym pod dzisiejsze czasy.

4. The National First Two Pages of Frankenstein / Laugh Track

Nie jedną, ale aż dwie bardzo dobre płyty zaprezentował nam zespół The National w 2023 roku. Pierwsza, “First Two Pages of Frankenstein”, nie obfituje w wymyślne aranżacje czy przełomowe brzmienia. To raczej album ważny dla samego zespołu i jego lidera, który powoli wracał na właściwą ścieżkę. Swoje ciemne myśli zawarł w wielu tekstach, sprawiając, iż kompozycje nabrały tak potrzebnej głębi i smutku, bez którego już nie wyobrażam sobie The National. “Laugh Track” jest zaś jego naturalnym kontynuatorem  – albumem utrzymany w podobnie melancholijnych, przygaszonych indie-alt-rockowych barwach o sporej dawce melodyjności i ogromnych pokładach spokoju. Tym razem jednak spokój ten objawia się nie tylko w samych aranżacjach, co klimacie nagrań. Po burzliwych miesiącach, które prawie doprowadziły do rozpadu grupy, Matt Berninger ponownie ma jaśniejszy umysł.

3. Kelela Raven

Tyle że “ładna” mało kiedy przecina się z przymiotnikiem “ciekawa” – pisałam kilka lat temu przy okazji premiery debiutanckiej płyty Keleli, “Take Me Apart”. Pokazująca nam swoje alternatywne, pościelowe oblicze r&b artystka nie podbiła wówczas mojego serca, ale z każdym singlem promującym jej nowy album, “Raven”, wiedziałam, że tym razem będzie inaczej. I nie zawiodłam się. Kto spisał wokalistkę na straty, ten musi uchylić czoła przed jej nowym dziełem. “Raven” jest płytą oniryczną i delikatną, choć niepozbawioną breakbeat’owych momentów, które zderzają się z podchodzącymi pod soul balladami. Kelela na nowej płycie pokazuje nam się z różnych stron. Raz jest uwodzicielska, za chwilę krucha. Nastrojowa i chłodna.

2. Corinne Bailey Rae Black Rainbows

Premiera nowej płyty Corinne Bailey Rae mnie zaskoczyła. Nie tylko dlatego, że dawno nie docierały do mnie newsy z obozu artystki, co przez wzgląd na zawartość “Black Rainbows”. Kto bowiem oczekiwał kontynuacji tych dość łagodnych brzmień (na “The Heart Speaks in Whispers”, swojej poprzedniej płycie, poszła w delikatną elektronikę, by na “Black Rainbows” stwierdzić, że pora zostać gwiazdą garażowego rocka), ten na dźwięki szalonego singla “New York Transit Queen” serio musiał przecierać oczy (uszy?) ze zdumienia. Ja nową Corinnę kupuję w stu procentach. Jej czwarty studyjny album jest krążkiem bardzo konkretnym, pełnym niespodzianek, udanych eksperymentów i kontrastów.

1. John Cale Mercy

Gdy zaczynałam ubiegły rok, nie sądziłam, że moją płytą 2023 roku zostanie wydawnictwo styczniowe, którego premiera wcale nie była na moim radarze. 80-letni John Cale powrócił z pierwszym od dekady krążkiem i udowodnił, że mimo podeszłego wieku jest otwarty na dźwiękowe eksperymenty i nie boi się komputerów. Ani tym bardziej otaczania się młodszymi muzykami, o czym świadczy fakt, że “Mercy” to płyta bogata w kolaboracje (m.in. z Weyes Blood, Laurel Halo czy Animal Collective). Cale otwarty jest także na problemy współczesnego świata, przemycając swoje niepokoje dotyczące kryzysów społecznych i klimatycznych w piosenkach. A te są wciągającym miksem ambientu, darkwave’u, art popu i psychodelicznego popu. Całość jest hipnotyczna, surrealistyczna i futurystyczna, choć niepozbawiona ludzkiego pierwiastka. 

One Reply to “TOP50: najlepsze albumy 2023 roku (10-1)”

  1. Z Twojej dziesiątki przesłuchałam 6 albumów i gdybym miała je uszeregować od tego, który najbardziej przypadł mi do gustu do tego, który najmniej, wyglądałoby to: 1. Omen (ale dwa kroki za “Moją winą”) 2. That! Feels Good (też za “What’s Your Pleasure”) 3. Black Rainbows 4. Panny Młode 5. The Ballad of Darren i Gag Order.
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *