RECENZJA: Aaliyah “One in a Million” (1996) (#1251)

Aaliyah Dana Haughton miała zaledwie piętnaście lat, gdy stała się jedną z najjaśniej błyszczących gwiazd rhythm’and’bluesowej sceny. Wydany przez nią krążek “Age Ain’t Nothing But a Number” okazał się być sporym sukcesem i przecierał szlaki wielu innym młodym wokalistkom. Nad artystką szybko jednak zebrały się czarne chmury, przez co powstanie następcy świetnego debiutu nie było takie oczywiste.

W połowie lat 90. większe emocje niż single “At Your Best (You Are Love)” czy “Down With the Clique” budziła niezdrowa relacja Aaliyah z producentem jej płyty – R. Kellym. Para po podrobieniu dokumentów zmieniających wiek wokalistki stanęła na ślubnym kobiercu, lecz małżeństwo anulowano niedługo potem. R. Kelly przez długie lata pozostawał bezkarny, a za całą sytuację obwiniono Aaliyah. Skandal przyczynił się do trudności w skompletowaniu ekipy mającej wspomóc Amerykankę w tworzeniu “One in a Million”. Ton płycie zdecydowali się nadać Timbaland i Missy Elliott. Reszta jest już historią.

Aaliyah, wake up/You just now entered into the next level rozpoczyna “Beats 4 Da Streets” Elliott podpowiadając nam, że jesteśmy świadkami ewolucji twórczości nastoletniej wokalistki. I nie są to słowa rzucone na wiatr, gdyż uliczne brzmienia z pogranicza r&b i hip hopu zastąpione zostały na “One in a Million” subtelniejszymi, bardziej kobiecymi bitami. Daleko szukać nie trzeba. Już na samym początku otrzymujemy bowiem jeden z najlepszych punktów albumu – rozleniwiające, duszne, seksowne “Hot Like Fire”. Pięknie i niewinnie wokalistka brzmi także w słodkim “A Girl Like You” kontrastując z głośniejszym Treachem. Do delikatniejszych utworów należą również rozciągnięte do siedmiu minut, skrywające kilka dźwiękowych niespodzianek “Choosey Lover (Old School / New School)”; kołyszące “Giving You More” oraz dwie balladowe kompozycje – “Never Givin’ Up” oraz popowe “The One I Gave My Heart To”.

Mi Aaliyah najbardziej podoba się w tytułowym, rhythm’and’bluesowo-trip hopowym tracku; beztroskim, rytmicznym “Everything’s Gonna Be Alright” oraz funkującym, płynącym na basie “If Your Girl Only Knew”, w którym Amerykanka daje się poznać z mniej dziewczęcej, sympatycznej strony prawiąc morały podrywającemu ją zajętemu chłopakowi. Co jeszcze skrywa drugi studyjny krążek artystki? Fanów żywszych brzmień zainteresować powinno imprezowe, vintage’owe “Got to Give It Up”, w którym wyczuwam ducha wczesnej Janet Jackson, zaś miłośników bujających, choć nieco bardziej stonowanych nagrań “I Gotcha’ Back”, “Never Comin’ Back” stylizowane na występ na żywo czy w końcu “Ladies in Da House”, w którym we własnej osobie pojawiają się rodzice kolejnego sukcesu Aaliyah – Timbaland z Missy Elliott.

Gdybym posiadała fizyczny egzemplarz “Age Ain’t Nothing But a Number”, byłaby to jedna z najbardziej zdartych płyt w mojej biblioteczce. Wracam do niej regularnie od lat – jest to jeden z niewielu albumów, który podoba mi się tak samo mocno jak przy pierwszym odsłuchu. Z pozostałymi krążkami Aaliyah moja znajomość była luźniejsza. Wszak przez wiele lat nie były dostępne do odsłuchu w serwisach streamingowych. Dwie dekady po tragicznej śmierci wokalistki w końcu możemy zagłębić się w jej twórczości. A jest w czym, bo “One in a Million” jest wydawnictwem jeszcze lepszym od i tak świetnego debiutu. Skuteczniej uchyla się przed upływającym czasem, a w samych kompozycjach tkwi więcej przebojowego potencjału. 

Warto: Hot Like Fire & One in a Million & If Your Girl Only Knew

7 Replies to “RECENZJA: Aaliyah “One in a Million” (1996) (#1251)”

  1. Muszę kiedyś siąść i przesłuchać dyskografię Aaliyah, co prawda to nie są moje brzmienia, ale chyba po prostu tak trzeba. 😉
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

  2. A ja chyba nawet mam ten album gdzieś na CD, tyle tylko, że mój komputer nie ma juz odtwarzacza płyt, takie czasy 😀

    Świetna płyta, a utwór tytułowy to już w ogóle. Może nie wracam do całości zbyt często, ale bardzo szanuję.

    Pozdrawiam i zapraszam na nowy wpis 🙂

      1. Mam wszystkie trzy albumy na CD, oryginalne wydania 🙂 Kupione po 20-30zł na giełdzie elektronicznej. Uwielbiam całą trójkę, zazwyczaj wkładam wszystkie do zmieniarki i sobie lecą po kolei. Lubię różnorodność muzyczną tych albumów – każdy ma swój osobny styl, a i głos samej Aaliyah delikatnie zmienia się z każdym krążkiem.

  3. Ja mam zupełnie odwrotnie niż Ty – dwa następne krążki Aaliyah znam o wiele lepiej niż debiut 🙂 Kojarzę “Back & Forth” i na tym koniec. Po tych wszystkich kontrowersjach z udziałem R. Kelly’ego jakoś nieszczególnie chciałam się zagłębiać w materiał, który powstał spod jego ręki.
    Jest jakaś szansa na recenzję imiennego albumu? 🙂

  4. Chyba nigdy nie ogarnę jej fenomenu… Nic wybitnego nie na ani w jej głosie ani muzyce, a gdyby nie zginęła to jej pięć minut najpewniej by się skończyło w pięć minut.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *