RECENZJA: Joy Crookes “Skin” (2021) (#1252)

Joy Crookes, wokalistka o bangladesko-irlandzkich korzeniach, cierpliwie budowała swoją pozycję, zanim zdecydowała się wydać debiutancki album. Ten ukazał się chwilę po jej dwudziestych trzecich urodzinach i jest zapisem wspomnień, emocji i wydarzeń, w centrum których Joy stała w ciągu ostatnich pięciu lat. Decyzja o cierpliwym poczekaniu z płytą na odpowiedni moment była słuszna. “Skin” już jest jednym z najlepszych tegorocznych debiutów.

Zanim jednak krążek ujrzał światło dzienne, byliśmy świadkami premier wielu mniejszych projektów Crookes. Artystka ma już na koncie trzy epki (o pierwszej z nich, “Infulence”, mogliście przeczytać w ubiegłym roku) oraz masę pojedynczych singli. O ile jednak one wszystkie ani mnie jakoś specjalnie nie zachwycały ani nie odpychały od postaci Joy, tak kompozycje zawarte na “Skin” zdają się być nagraniami z zupełnie innej półki. Brzmią jak produkty premium wytworzone z odpowiednio skomponowanych składników. Jeśli więc lubicie brytyjską soulową kuchnię, “Skin” powinno zagościć w waszych domach.

Po wielokrotnym zanurkowaniu w świecie Joy Crookes jednego jestem pewna – jej debiutancka płyta nie zawiera słabych kawałków. Do tego każdy z utworów jest osobnym, zasługującym na uwagę bytem. Do grona moich ulubieńców od razu trafiła otwierająca krążek piosenka “I Don’t Mind”. Opowieść o zmierzającej donikąd relacji utkana została z elektroniczno-smyczkowo-jazzujących dźwięków, które robią za delikatne tło do surowszych wokali artystki. Świetnie wybrzmiewa i kolejny track – pełne napięcia, akcentujące grę bębnów “19th Floor”, w którym wokalistka wraca myślami do czasów dzieciństwa. Perełką jest także “Power”. Kompozycję znamy z epki “Influence”, lecz tu ta polityczna pieśń nabrała głębszego wymiaru, za który odpowiada wspaniała, podszyta dramatyzmem aranżacja. Moim lżejszym ulubieńcem jest przebojowe, brassowe “When You Were Mine”, z którego płynie sporo pozytywnej energii.

Pozostałe piosenki niewiele im ustępują. Crookes ma spory dar do nagrywania poruszających ballad, których reprezentantami są tu takie numery jak vintage’owe “To Lose Someone”; kruche, zagrane na pianinie “Unlearn You”; soulowo-orkiestrowe “Skin” czy minimalistyczne “Theek Ache”. Spokojnymi, choć mniej wzruszającymi a bardziej kołyszącymi utworami są jazzujące “Poison” czy utrzymane w klimacie lat 60. “Wild Jasmine”. Na deser dostajemy delikatnie muśnięte reggae “Trouble”, gitarowe “Kingdom” i nośne, wpadające w ucho “Feet Don’t Fail Me Now”.

Mówi się, że to druga płyta jet tym właściwym sprawdzianem dla wykonawcy. Nie należy jednak deprecjonować debiutanckich albumów, od których w końcu zależy, czy będziemy mieć ochotę na dalszą obserwację danego wykonawcy. W przypadku Joy Crookes i jej krążka “Skin” mówić możemy o świetnym, przemyślanym dziele, które na przyszłość sporo obiecuje. Na jego stworzenie wokalistka miała dużo czasu, który wykorzystała na poznanie samej siebie i podjęcie decyzji co do brzmień, w które chce uderzać. Te jej przepianie soulu i jazzu na XXI wiek przypomina nieco to, co kiedyś robiła Amy Winehouse. Także i w przypadku Joy mówimy o niezłym piórze i unikalnym głosie. I oby tylko jej historia była weselsza.

Warto: I Don’t Mind & 19th Floor & When You Were Mine & Power

One Reply to “RECENZJA: Joy Crookes “Skin” (2021) (#1252)”

  1. O wow. Ależ dziewczyna ma świetny wokal. Zapisuję sobie i będę słuchać; ostatnio mam ochotę na podobne dźwięki.
    Zapraszam na nowy wpis i pozdrawiam 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *