#52, 53 Lily Allen “Alright, Still” (2006) & Nelly Furtado “Mi Plan” (2009)

Lily Allen jest prawdziwą gwiazdą z Internetu. Swoje nagrania umieszczała na MySpace i tym sposobem stała się popularna. A kiedy utwór “Smile” został utworem tygodnia w BBC Radio, jej kariera nabrała prawdziwego rozpędu. I dobrze. Ta nieco kontrowersyjna, chwilami wyszczekana piosenkarka ma w sobie wiele uroku i talentu. Jej muzykę trudno sklasyfikować. Niby pop, ale na pewno nie taki, jaki tworzy Britney Spears czy Madonna. Pop na poziomie, który zniosą nawet najwybredniejsi. Czasami pojawiają się nawet wpływy r&b czy ska jak w przebojowym singlu “Smile” opowiadającym o rozstaniu z chłopakiem. Mimo nie za wesołego tematu cały utwór zaraża optymizmem. Na “Alright, Still” słychać również jazzowe inspiracje umiejętnie zmixowane z nowoczesnym brzmieniem. Tak jest np. w “Shame For You”. Wśród tych wszystkich pogodnych utworów mamy i jeden spokojniejszy – “Littlest Things”. Piosenka opowiadająca o tęsknocie szybko zdobyła moje serce. Urocza. Na tle łagodnych utworów wyróżnia się “Take What You Take”. Jest bardzo energiczny. Można nawet powiedzieć, że pop rockowy. I ten refren…Super. Podoba mi się to, że Lily pozostała sobą. Nikogo nie udaje. I tym wygrywa.

Dla mnie ten album jest dodatkiem do Nelly Furtado. Po sukcesie płyty “Loose” wokalistka postanowiła zrobić coś dla siebie i nagrać piosenki, które leżały jej na sercu. Podziękowała Timbalandowi za współpracę. Zaimponowała mi, że wobec panującej mody na electro itp. nagrała coś innego. Do tego momentu wszystko super. Nie mogę powiedzieć, że “Mi Plan” jest złą płytą. Na pewno bardzo słoneczną. Nelly w hiszpańskim wydaniu brzmi nadzwyczaj łagodnie. Jednak po wyłączeniu płyty niewiele nam w pamięci pozostaje. Piosenki jednym uchem wlatują, drugim je opuszczają. Na szczęście są i takie, o których się nie zapomina. Jak chociażby taneczny utwór “Vacacion”, do którego – chcąc nie chcąc – i tak się pokołyszecie. Świetnie wypada i ballada “Silencio”, w której obok wokalistki pojawił się Josh Groban. Nieco akustyczna, intrygująca. Plus dla Nelly Furtado za zaproszenie niezbyt znanych artystów. Na tym albumie wokalistkę wspiera 7 różnych gwiazd. Alex Cuba w “Mi Plan”, Alejandro Fernández w “Suenos”, Julieta Venegas oraz La Mala Rodríguez w “Bajo Otra Luz, Concha Buika w “Fuerte”, Josh Groban w “Silencio” i Juan Luis Guerra w “Feliz Cumpleańos”. Niestety, ale aby docenić ten album, musicie przesłuchać go co najmniej 4 razy. Tak jak ja.

#50, 51 Beyoncé “Dangerously In Love” (2003) & Kylie Minogue “X” (2007)

W 2001 nagrała z Destiny’s Child ich trzeci krążek. Potem skupiła się na solowej karierze wydając “Dangerously In Love”. Rok później razem z dziewczynami nagrała ostatni studyjny album Desiny’s “Destiny Fulfilled”. Solowe wydawnictwo Beyonce było hitem. Ok. 14 milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie. Nie odeszła od stylu zespołu. Nadal świetnie czuje się w r&b. Miała również nosa do tego, kogo warto zaprosić do studia. Przede wszystkim Jay-Z. Pojawia się tu w aż 3 utworach: w świetnym “Crazy In Love”, znacznie gorszym “That’s How You Like It” oraz w “03 Bonnie & Clyde”, która nawet zyskuje na tym, że Beyonce pojawia się sporadycznie. Do piosenki “Baby Boy” zaproszenie przyjął Sean Paul, który gdzieś tam ‘postękuje’. Dodatkowo obok Big Boi, Sleepy Brown czy Luther Vandross pojawia się nie kto inny jak sama Missy Elliott. Razem z Bee śpiewa “Signs”. Całkiem udana współpraca, mimo, iż w tym momencie piosenki nie pamiętam. Spotkałam się z wieloma opiniami o tej płycie, głównie wychwalającymi Beyonce. Będę jednak oryginalna. Poza kilkoma perełkami płyta jest raczej przeciętna. Wiele utworów jednym uchem wlatuje, drugim wylatuje. Niektóre piosenki są zdecydowanie za długie np. “Speechless” trwa 6 minut. Przez to płyta momentami jest naprawdę nużąca.

Z obawą sięgnęłam po przedostatni krążek Kylie o intrygującym tytule “X”. Album został nagrany po wygranej przez wokalistkę walce z rakiem. Kylie musiała naprawdę wiele przejść. Jeśli jednak myślicie, że o tym tu śpiewa, jesteście w błędzie. Dziesiąta płyta Minogue utrzymana jest w stylu, w którym ona sama sprawdza się świetnie. Pop, dance, sporo elektroniki, przepuszczonych przez komputer dźwięków. Spodobał mi się utwór “Speakerphone”. Jest bardzo zabawny i taki…oryginalny. Fajnie wypada też “Heart Beat Rock” inspirowany nieco muzyką r&b. Do najlepszych zaliczyłabym też pierwszy singiel – “2 Hearts” – który zawiera w sobie wpływy rocka. Nawet znajdziemy tu spokojniejszy utwór – “Cosmic”. Całkiem niezły. Po każdym przesłuchaniu album robi na mnie większe wrażenie. Przede wszystkim plus za to, że piosenki nie zlewają mi się w jedno. Można je od siebie rozróżnić. A to prowadzi do tego, że jest różnorodnie i nie nudo. Bardzo przyjemna płytka.

#47, 48, 49 Ciara “Basic Instinct” (2010) & Alicia Keys “The Diary Of…” (2003) & Ewa Farna “EWAkuacja” (2010)

Zaledwie w wakacje 2009 wydała świetną płytę “Fantasy Ride” a już otrzymujemy kolejny krążek. Niestety, gorszy od poprzedniego. Może to ta presja. Pierwszy się nie sprzedał to trzeba natychmiast szykować kolejny. Na “Basic Instinct” nadal króluje r&b i hip hop. Często pojawia się i electropop. Może rajd po piosenkach? Zaczyna się nieźle. Utwór tytułowy wita nas mocnym uderzeniem. Potem przechodzi do łagodniejszych dźwięków, ale mimo wszystko piosenkę zaliczyłabym do najlepszych. Dalej jest singiel – “Ride”. Jak dla mnie zbyt nijakie, nużące. Na płycie sporo spokojnych utworów. Całkiem niezłe “I Run It”, stylizowane na balladę “Speechless” (nieco wkurzające w refrenie) oraz “You Can Get It”. Najbardziej jednak podoba mi się “Gimmie Dat”. Mocny, taneczny utwór. Jednak cały album jest trochę nudny, za mało się dzieje. Jednak nadal Ciara pozostaje w czołówce moich ulubionych wokalistek.

 

Sam tytuł drugiej płyty Alicii Keys jest niezwykle ciekawy i intrygujący. Nigdy nie mieliście ochoty zajrzeć do czyjegoś pamiętnika? W swoim muzycznym pamiętniku artystka podzieliła się z nami najskrytszymi myślami. Zaczyna się naprawdę tajemniczo i nieco mrocznie – intro “Harlem’s Nocturne” godnie otwiera ten album i zachęca mnie do dalszego odkrywania duszy Alicii. Tym bardziej, że nawet miłosne piosenki w jej wykonaniu nie wychodzą kiczowato i ckliwie. Poprzedni, debiutancki album – “Songs in a Minor” – mnie zachwycił. Poprzeczkę Keys postawiła sobie niezwykle wysoko. Artystka ponownie postawiła na melodyjne soulowe kompozycje zagrane głównie przez samą Alicię na fortepianie. Album jest dojrzalszy niż poprzedni. Bardzo nastrojowy, klimatyczny. Nie ma tu różnych udziwnień. na przodzie jest głos Alicii. Artystka sprawdza się wspaniale zarówno w balladach (“Diary”, “You Don’t Know My Name”) jak i szybszych numerach (“If I Was Your Woman/Walk On By”, “Karma”).

Nigdy nie byłam wielką fanką twórczości Ewy. Znałam single. Jednak kiedy usłyszałam nowy utwór – “Ewakuacja” zatkało mnie. Dawno już nie słyszałam tak dobrej polskiej piosenki. Cholernie mi się podoba. Jest odpowiednio mocna, ma całkiem dobry tekst. Ewa świetnie wypadła w tym numerze. Dotychczas kojarzyłam ją głównie z singli, które szczerze mówiąc, nie zrobiły na mnie ogromnego wrażenia. Pomyślałam jednak, że warto przesłuchać pozostałe utwory na “EWAkuacji”. Trochę się jednak zawiodłam. Myślałam, że inne utwory są w podobnym klimacie co ten tytułowy. Jednak moja złość na Ewę szybko minęła. Cały album składa się z kilku dobrych piosenek. Wiele osób powinno przesłuchać “Maskę” i dokładnie przeanalizować jej tekst. Bardzo trafny. Spodobało mi się też zadziorne “Bez łez”. Nieco kiepskie wrażenie zrobiła na mnie spokojna piosenka “Król to ty”. Dedykowana jest Michael’owi Jacksonowi. Nie przypuszczałabym, że Ewa jest jego fanką. Bardziej dopasowywałabym do niej Dodę, Avril i GaGę. Oprócz wspomnianego wcześniej “Król to ty” znalazło się miejsce dla jeszcze jednej ballady pt. “Deszcz”. Zapomniałam wspomnieć o gatunkach. Przeważa tu pop-rock oraz pop z elementami electro. Słychać, że Ewa dojrzała. Będę trzymać za nią kciuki.

#44, 45, 46 Kylie Minogue “Aphrodite” (2010) & Hurts “Happiness” (2010) & Fergie “The Dutchess” (2006)

Kylie Minogue jest wokalistką, która zna chyba każdy. Jeśli nie z całych płyt to z samych kilku singli. “Aphrodite” jest moim pierwszym albumem Kylie przesłuchanym od A do Z. Albo od pierwszej piosenki do ostatniej jak kto woli. Zachęciło mnie “All The Lovers”. Lekko taneczne, z ładnie sfilmowanym teledyskiem. Jednak cały album mnie zmęczył. Nie, nie dlatego, że znajdują się na nim utwory w sam raz na parkiet. Wydawałoby się, że Kylie nagrała, lekki, popowy albumik. I to mnie w nim wykończyło. Wszystko dla mnie brzmi tu tak samo. Po pierwszym przesłuchaniu nie pamiętałam nic oprócz singli. Kylie jest jednak jak Afrodyta. Ma ponad 40 lat a mimo to brzmi jak 20. Nowy album jest idealny na letnie dyskoteki do nadmorskich ‘kurortów’ typu Władysławowo. Jednak rewolucji nim nie zrobi. Przekonała mnie jednak do jednego: do sięgnięcia po jej starsze kompozycje. Z nadzieją, że kiedyś było lepiej.

Hurts to jeden z najgłośniejszych debiutów 2010 roku. Duet tworzą dwaj dżentelmeni z Anglii specjalizujący się w muzyce synthpopowej. A może raczej smęt-popowej. Dla niektórych sporym zaskoczeniem może być ilość spokojnych, nieco smutnych utworów na płycie zatytułowanej “Happiness’. Momentami uderza mnie profesjonalizm Hurts. Wszystko tu jest dopieszczone i wystylizowane. Mimo, iż na początku singiel “Wonderful life” mnie nie przekonał, zaliczyłabym go teraz do najlepszych na tej płycie. Ciekawie wygląda nieco bardziej przebojowy featuring z Kylie Minogue (“Devotion”). Piosenkarka swoją obecnością ożywiła nieco ten album. Jednak pozostałe kompozycje mogą być rozczarowaniem. Tym bardziej, że Hurts przed wydaniem płyty zostali okrzyknięci muzyczną nadzieją. Jest nudno. Po prostu. Momentami nawet zbyt romantycznie. Nic tylko sobie w głowę strzelić. Sorry, ale słuchając bardzo ckliwych utworów mam właśnie takie uczucia. Jednak chłopakom z Hurts warto dać szansę. W końcu to ich debiut i na drugim albumie może nas czymś zaskoczą.

Fergie postanowiła na jakiś czas odłączyć się od kolegów z zespołu i stworzyć coś pod własnym ‘nazwiskiem’. W rzeczywistości nie pożegnała się ze wszystkim kumplami z Black Eyed Peas. Płyta nie tylko została nagrana w will.i.am music group, ale tez sam Will.I.Am maczał w niej palce. Większości utworów był producentem, a w trzech nawet gościnnie się pojawił (“Fergalicious”, “All That I Got (The Make Up Song)”, “Here I Come”). Na szczęście nie jest aż za bardzo black-eyed-peas’owsko. Nie jest to może krążek, który w jakimś stopniu zmieniłby oblicze muzyki rozrywkowej. Po prostu – płyta jakich wiele. Jest sporo elektroniki i hip hopu (“London Bridge”, “Here I Come”). Pojawia się i r&b (“Glamorous”). Momentami pojawiają się naprawdę mocne utwory, szybkie, przebojowe (“Voodoo Doll”, “Pedestal”) to znów spokojne (“Big Girls Don’t Cry”, “Finally”). Najbardziej spodobała mi się piosenka “Pedestal” (nieco zadziorna) oraz “Finally”, które zawiera w sobie musicalowe wpływy. Pomyłką dla mnie jest natomiast wkurzające “Clumsy” i “Velvet”, gdzie Fergie chciała być delikatna, zmysłowa a efekt osiągnęła całkiem inny. Ciekawą piosenką jest natomiast “Mary Jane Shoes”, które w połowie zmienia brzmienie. “The Dutchess” jest dość ciekawym albumem, do którego na pewno jeszcze wrócę. Fergie ma dobry, mocny głos. A sama płyta spodoba się nawet osobom nie będącymi fanami Black Eyed Peas.

#41, 42, 43 Paramore “Brand New Eyes” (2009) & Kat DeLuna “9 Lives” (2007) & Black Eyed Peas “The E.N.D.” (2009)

Dla wielu musiało być szokiem, że zespół o którym w Polsce i wielu innych miejscach na świecie stało się głośno za sprawą takiego kiczowatego filmu jak “Zmierzch”, ma na koncie dwie płyty. W 2009 dołączyła do nich kolejna. Na “Brand New Eyes” nie mogło oczywiście zabraknąć “Decode”. Jest to mój ulubiony numer Paramore. Taki tajemniczy. Płyta daje niezłego kopa. Piosenki mają w sobie masę energii. Można było obawiać się, że złagodzą nieco swoją muzykę. Tak się na szczęście nie stało. Muzycy nadal szarpią struny gitary a wokalistka – Hayley Williams – zdziera sobie raz po raz struny głosowe.Momentami jednak dają wrażliwszemu słuchaczowi odpocząć serwując całkiem delikatne “The Only Exception” czy akustyczne “Misguided Ghosts”. Pozostałe utwory to w większości pop-rockowe i rockowe kompozycje. Te najbardziej ostre to “Careful”, “Ignorance” i “Feeling Sorry”.  Ten ostatni ma podobną melodię do “Looking Up”. Najbardziej popowym numerem jest chyba “Where The Lines Overlap”. Podsumowując, płyta na pewno spodoba się fanom bandu i zbuntowanym (?) nastolatkom.

Pamiętacie ją jeszcze? Tak, to właśnie ona jest autorką “Whine Up” czy “Run The Show”, które zdobyły niemałą popularność w 2007. “9 Lives” jest debiutem tej młodej, utalentowanej latynoskiej gwiazdki. Kat udało się zaprosić do współpracy popularnych wokalistów. Producentem krążka został RedOne. Często pojawia się Akon, Shaka Dee (“Run The Show”, “Be Remembered”) oraz Elephant Man (“Whine Up”). Płyta Kat z pewnością spodoba się osobom ceniącym hip hop, r&b oraz dancehall. Dzięki dodaniu elementów latino płyta niesamowicie sprawdza się na lato. Słychać, że Kat świetnie czuje się w takim a nie innym klimacie. Na “9 Lives” znalazły się piosenki taneczne (“I Am Dreaming”, “Feel What I Feel”) jak i ballady (“You Are Only mine”). Mnie jednak DeLuna przekonała za sprawą szybszych utworów.

W przypadku Black Eyed Peas tytuł “The E.N.D.” tłumaczony jest jako “The Energy Naver Dies” (Energia nie umiera nigdy). Energia może i nie, ale dobra muzyka tworzona lata temu przez ten zespół jak najbardziej. Z niezłego r&b i hip hopu przeszli w…electro. Nie żebym coś miała do muzyki elektronicznej. Jak jest ładnie podana, i to zniosę. Jednak w przypadku Black Eyed Peas, tego produktu (sorry, ale inaczej tego nazwać się nie da) słuchać jest ciężko. najsmutniejszy jest chyba fakt, że teraz największą ambicją zespołu jest wysoka sprzedaż i piosenki na szczytach list przebojów. Po drodze zagubili gdzieś dobrą muzykę. Zapomnieli chyba o swoich fanach. Ludziach, którzy kochali ich za ciekawe, hip hopowe piosenki. Mimo, iż do wielkich fanów Black Eyed Peas się nie zaliczam, łapię się za głowę, że można stworzyć coś tak pustego, skomercjalizowanego. Słowem – kiepskiego. Mogłabym ostatecznie dać szansę “Boom Boom Pow”, bo w refrenie jakoś daje radę, jednak całość mi się nie podoba. O “I Gotta Feeling” nawet nie wspomnę. Nie ma potrzeby pisać tu o każdym utworze osobno. “The E.N.D.” to to prostu elektrycznopopowa papka, zmixowana, przerobiona aż w końcu…nijaka.

#38, 39, 40 Paloma Faith “Do You Want the Truth or Something Beautiful?” (2009) & Beyoncé “B’Day” (2006) & Mariah Carey “Merry Christmas II You” (2010)

Trochę głupio, ale historia powstawania płyty Beyonce “B’Day” bardziej mnie zainteresowała niż materiał na niej zawarty. Piosenki miały zostać wydane w 2004 jako kontynuacja “Dangerously In Love”, termin 2005 też nie pasował Beyonce, bo wolała zająć się karierą filmową (rola w “Dreamgirls”). Ostatecznie płyta została wydana w 25 urodziny Beyonce. Całość powstała w 2 tygodnie! Co więcej – o jej tworzeniu nie wiedział menedżer a zarazem ojciec Bee. Ale czy w tak krótkim okresie czasu da się stworzyć coś dobrego? Mogę odpowiedzieć “i tak i nie”. Przeważa tu r&b, to pewne. Część utworów inspirowana jest muzyką lat 70. i 80. Piosenki reprezentują sobą emocje i rytm. Wokal Beyonce jest jak zawsze perfekcyjny. A sama wokalistka zdecydowana i pewna siebie. Teraz coś o piosenkach. Chwytające za serce “Irreplecable”, taneczna “Suga Mama” i zaczynający się przeraźliwą syreną “Ring The Alarm”. Wyboru za dużego nie mam, bo na “B’Day” ostatecznie znalazło się 10 numerów. Jednak moim ulubionym jest duet z Jay’em-Z “Deja Vu” i “Get Me Bodied”. Inne utwory po pierwszym przesłuchaniu zlały mi się w jedno. Polecam więc przesłuchiwanie każdej piosenki osobno.

 

Płytę Palomy zauważyłam rok temu. Zaciekawiła mnie okładka i ten długi tytuł. Chcesz prawdę czy coś pięknego? Styl Palomy jest naprawdę oryginalny. Dla mnie ona sama ubiera się dziwaczniej niż Lady GaGa. Może to wpływ teatru, który w jej życiu odegrał ważną rolę? Otoczka płyty – bardzo dobra. Wnętrze na szczęście również niczego sobie. Faith miała dość trudno. Wybrała pop, soul oraz retro-pop. Konkurencja wielka, bo składająca się przede wszystkim z Amy Winehouse i Duffy. Sama Paloma tylko troszkę inspiruje się koleżankami. Na szczęście robi to dość umiejętnie i słuchacza nie razi podobieństwo. Wokalistka świetnie oddała klimat Londynu z lat 50 podany razem ze świeżym brzmieniem. W każdej piosence poznajemy inną Palomę, jednak nie traci siebie. Jest autentyczna. Z piosenek polecam przede wszystkim balladowe “Play On”, spokojne “My Legs Are Weak” lub szybsze “Upside Down”. Czym zaskoczy nas Paloma w przyszłości? Na pewno jeszcze nie raz objawi się jako utalentowana wokalistka z głową pełną pomysłów i fantazji. A już teraz zachęcam do obejrzenia jej teledysków.

 

16 lat temu Mariah Carey wydała świąteczny album, który nazywał się “Merry Christmas”. Postanowiła wydać kolejny z muzyką świąteczną i nie mam jej tego za złe. Wręcz przeciwnie. “Merry Christmas II You” bardzo przyjemnie się słucha. Nie sprawdzi się jednak do słuchania w trakcie Wigilii, bo przy takich numerach jak “Oh Santa!” czy “Here Comes Santa Claus (Right Down Santa Claus Lane)/ Housetop Celebration” nawet karp zacznie tańczyć 😉 Mnóstwo tu też piosenek bardzo łagodnych, delikatnych. Mariah cudownie w nich brzmi. A jeśli chcecie wiedzieć, po kim ona ma taki głos, odpowiedzią będzie utwór “O Come All Ye Faithful/ Hallelujah Chours”, w którym gościnnie pojawiła się jej matka – Patricia Carey. Podoba mi się również to na tej płycie, że oprócz tradycyjnych świątecznych klasyków takich jak np. “O Little Town Of Bethlehem” czy zaśpiewanego na żywo “O Holy Night”, Carey zamieściła tu swoje kompozycje (“One Child”, “When Christmas Comes”). Nie mogło zabraknąć jednego z największych świątecznych hitów – “All I Want For Christmas Is You”. Mariah umieściła tu nową aranżację tej piosenki. Moim zdaniem lepszą. Artystka umieściła tu i utwór, przy którym będziemy mogli bawić się w Sylwestra – “Auld lang Syne (The New Year’s Anthem)”. Podsumowując, warto mieć ten album. Słuchając go nawet w lipcu, można poczuć świąteczny nastrój.

 

#35, 36, 37 The Veronicas “Hook Me Up” (2007) & Madonna “Confessions on a Dancefloor” (2005) & Florence + The Machine “Lungs” (2009)

“Hook Me Up” to drugi album zespołu The Veronicas prosto z Australii. Tworzą go dwie siostry-bliźniaczki: Jessica i Lisa. Na szczęście o ile dziewczyny da się rozróżnić, o tyle niektórych piosenek z tego albumu po trzykrotnym przesłuchaniu nie pamiętam. Jeśli ktoś myśli, że The Veronicas grają popową muzykę, jest w błędzie. Ich kawałki to w szczególności pop-rock mieszany na przemian z electrorockiem. Oprócz utworów dających niezłego kopa (“This Is How It Feels”, “All I Have”) znajdziemy tu i ballady (“In Another Life”). Słuchając np. “Take Me On The Floor”, mimo iż gitary i perkusji w niej nie brakuje, ma sie ochotę powiedzieć, że jest to typowa piosenka na imprezę. Jednak bliźniaczki rehabilitują się takimi utworami jak “Untouched” czy “Someone Wake Me Up”. Wiele piosenek osobno robi wrażenie, na całości gdzieś się gubią. A szkoda, bo dziewczyny mają ładne, mocne głosy.

Odkąd Madonna została nazwana królową muzyki pop trzyma się tego gatunku. Jej studyjne albumy jak np. “Ray of Light” czy “Music” pełne były popowych brzmień. Na wydanej w 2005 roku “Confessions on a Dancefloor” mamy bardzo dużo tanecznych dźwięków. Płyta jest idealna na zabawę na parkiecie. Teksty piosenek nie były potrzebne – wystarczyła sama muzyka by można się było dobrze bawić. Kiedy pierwszy raz słuchałam tej płyty trudno było mi rozróżnić jakikolwiek utwór. Skłaniałam się nawet do negatywnej oceny. Teraz jednak uważam, że album jest naprawdę w porządku. Warto przytoczyć tu słowa Madonny: Służy dobrej zabawie, bezpośredniej i nieprzerwanej. Rewolucji, wiadomo, nie ma. Płyta dla każdego. Najbardziej zaskoczyła mnie piosenka “Isaac”. Madonna nawiązała w niej do żydowskich ‘klimatów’. Wyszło naprawdę ciekawe ‘dzieło’. Podoba mi się również singlowy “Hung Up” zawierający sample z hitu ABBY “Gimme Gimme Gimme”. Można obawiać się piosenki “Forbidden Love”, wiedząc, że jest to ballada….taneczna. Na szczęście i tu Madonna nie zawodzi. Podsumowując. Za sprawą “Confessions on a Dancefloor” wokalistka zabiera nas w przeszłość, do lat 70-tych aż po czasy współczesne. Muzyka taneczna nie jest szczególnie lubiana przeze mnie, jednak do tego albumu będę wracać z przyjemnością.

Wielka Brytania po raz kolejny udowadnia, że utalentowanych wokalistek jest u nich co nie miara. Teraz do tego grona dołączyła rudowłosa Florence Welsh. Zebrała kilku gości i tak powstał zespół Florence and The Machine. Przede wszystkim gratuluję debiutu. Płyta “Lungs” jest niepodobna do tego, czego już słuchałam. Postawili sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Podoba mi się to, że wszystkie utwory na płycie do siebie pasują. Hmmm, jak puzzle? Wielkim atutem jest przede wszystkim wokal Welsh. Pełen emocji, siły i pasji. Jednak The Machine też udowadniają, że nie są gorsi. Sama muzyka na “Lungs” jest na wysokim poziomie i niesamowicie dobrana. Harfy, chór, bębny stwarzają świetną atmosferę. Zaskakujące jest to, że mimo sporej różnorodności wszystko do siebie pasuje. Mymy tu odrobinę taneczne “Dog Days Are Over”, które zawiera również wpływy folkowe. Mamy tu i mocne uderzenie w postaci takich utworów jak “Cosmic Love”, “Drummer” i “Rabbit heart”. Wiele piosenek zaczyna się spokojnie a dopiero w refrenie Florence pokazuje, na co jej głos stać. Zdecydowanie jeden z najjaśniejszych debiutów 2009.