TOP75: najlepsze albumy 2019 roku (50-26)

50. PANDA BEAR BUOYS

Jedna czwarta eksperymentalnego zespołu Animal Collective, Noah Benjamin Lennox, wybrał dla siebie miło kojarzący się pseudonim Panda Bear. Na nowy solowy album sygnowany tym misiowym szyldem czekać musieliśmy niemalże cztery lata. Lennox nie był szczodry. Jego płyta “Buoys” daje nam zaledwie pół godziny muzyki. Jakiej? Bardzo spokojnej, choć w żadnym wypadku nie nudnej czy banalnej. Album artysty jest pozbawiony zbędnych elementów (dziwacznych efektów, hałasów itp.), a elektronika spotyka się tu z folkiem, tworząc łatwą w odbiorze porcję indietronicznych kawałków. Podoba mi się wydźwięk tego krążka. To taki… spacer nocą po plaży z dala od głośnego kurortu.

49. CIARA BEAUTY MARKS

Ciara zwolniła, dała sobie czas na pisanie i spokojne zastanawianie się, co tak naprawdę chce swoją twórczością nam przekazać. “Beauty Marks” przynosi odpowiedź. Artystka skupiła się na pozytywnych emocjach i doświadczeniach. Chce dziś dzielić się z nam dobrymi wibracjami i podtrzymywać na duchu, bo nierzadko porusza temat samoakceptacji. Towarzyszą temu niezłe melodie, które złożyły się na krążek nieskomplikowany, ale przyjemny. Co tu dużo mówić – “Beauty Marks” jest najlepszą płytą Ciary od dekady.

48. GIRLPOOL WHAT CHAOS IS IMAGINARY

Nie pamiętam już, jak poznałam amerykański duet Girlpool. Prawdopodobnie moją uwagę przykuł tytuł ich zeszłorocznego albumu – “What Chaos Is Imaginary”. W przeciągu kolejnych miesięcy płyta Cleo Tuckera i Harmony Tividad zniknęła z moich radarów, ale że spędziłam z nią wiele miłych chwil w lutym, postanowiłam wspomnieć o niej w swym podsumowaniu. Zespół nie gra z sobą jakoś bardzo długo, ale osiągnął już wysoki poziom w składaniu indie rockowych, szorstkich melodii, które mają w sobie jednak coś więcej niż tylko konkretny rytm czy energię. Na “What Chaos Is Imaginary” nie jedna piosenka potrafi słuchacza zaskoczyć, a dzielenie się wokalnymi partiami ciekawie wzbogaca ten krążek.

47. BROODS DON’T FEED THE POP MONSTER

Na “Conscious” Georgia i Caleb Nottowie stracili tożsamość, dając się wepchnąć w objęcia  radiowego, taniego, niezbyt rozrywkowego popu. “Don’t Feed the Pop Monster” jest już wyłącznie ich. Popowy potworek nie został nakarmiony naprędce podanymi fastfoodami, lecz daniami ciepłymi, doprawionymi i różnorodnymi. No i bardzo barwnymi, bo trzecia płyta BROODS aż kipi od sprzecznych emocji. Raz się śmiejemy, innym razem uronimy łezkę. A to wszystko przy (głównie) elektropopowych aranżacjach, których już nikt na siłę nie próbował dopasowywać do współczesnych trendów.

46. MOUNT EERIE X JULIE DOIRON LOST WISDOM PT. 2

W 2008 roku folkowy muzyk Phil Elverum zaprezentował album “Lost Widsom”, w powstanie którego zaangażowała się także kanadyjska wokalistka Julie Doiron. Parę lat później popularność podpisującego się jako Mount Eerie artysty poszybowała w górę. Cena była duża – płyta “A Crow Looked at Me”, którą zachwycaliśmy się w 2017 roku, była dedykacją dla zmarłej żony Phila. “Lost Wisdom Pt. 2” jest raczej kontynuacją projektu sprzed dekady aniżeli krążkiem, na którym Mount Eerie wciąż wspomina ukochaną. Jest wprawdzie nadal prosto, ale całość bez zbędnej przesady wzbogacają ukryte w tle wokale Julie Doiron, oraz pojawiające się okazjonalnie inne od gitary akustycznej instrumenty. Sporo w tym uroku.

45. KAYTRANADA BUBBA

Skłamałabym, jakbym powiedziała, że muzyka producenta Kaytranady z albumu “99,9%” z 2016 roku królowała na jakiejkolwiek z imprez, na jakich byłam. A szkoda, bo haitańsko-kanadyjski twórca w dziedzinie parkietowej elektroniki radzi sobie naprawdę dobrze. 2019 rok przyniósł nam kolejną porcję potupańców sygnowanych jego pseudonimem. “Bubbe”, płyta skrywająca siedemnaście nagrań dających nieco ponad pięćdziesiąt minut muzyki, to zgrabna mozaika klubowych rytmów, r&b, funku, house’u i lekkiego hip hopu. Kaytranadzie na tej nocnej, miejskiej imprezie towarzyszą m.in. Pharrell Williams, Kali Uchis, Estelle i GoldLink.

44. SABRINA CLAUDIO TRUTH IS

Przesłuchany od niechcenia album “Truth Is” został ze mną na dłużej niż czterdzieści minut. O ile debiut Amerykanki dość szybko mi się znudził, tak piosenki z zeszłorocznego wydawnictwa chętniej goszczą w moich słuchawkach. Nie mamy tu wprawdzie wielkiego progresu czy dźwiękowych eksperymentów (szczerze mówiąc nawet ich od wokalistki z tak krótkim stażem nie wymagam), ale w ich miejsce przyszło większe zaangażowanie i jeszcze więcej emocji. Truth Is, że Sabrina Claudio umocniła swoją pozycję na panteonie nowych gwiazd neo soul-r&b.

43. BAT FOR LASHES LOST GIRLS

Moda na lata 80. trwa w najlepsze, co szczególnie dobrze widać na ekranach kin i telewizorów – w końcu jednym z najpopularniejszych seriali ostatnich lat jest “Stranger Things”. Co ciekawe wiele piosenek Bat For Lashes z “Lost Girls” wzbogacić by mogło niektóre sceny, gdyż wokalistka bardzo sumiennie odrobiła lekcje i prezentowany przez nią materiał spokojnie daje się przypisać do przedostatniej dekady XX wieku. Podoba mi się jego różnorodność mimo kręcenia się wokół synth popowych melodii. Czasem Natasha Khan prezentuje balladę, czasem coś parkietowego. Czasem pośpiewa o stanie zakochania, innym razem zastanawia się nad przyszłością swojego związku. Za każdym razem robi to jednak po swojemu, często trzymając emocje na wodzy.

42. NICK MURPHY RUN FAST SLEEP NAKED

Długo rozmyślałam nad tym, jak podejść do “Run Fast Sleep Naked”. Stwierdziłam w końcu, że z Nickiem Murphy warto obejść się podobnie jak z Lizzy Grant, wokalistką występującą dziś jako Lana Del Rey: nie łączyć tych dwóch projektów. Wydawnictwo australijskiego artysty można więc nazwać jego (kolejnym) debiutem. Niczego tu niby nie brakuje. Są niezłe, nieprostackie teksty. Aranżacje oparte na brzmieniu żywych instrumentów. I w końcu lepsze niż wcześniej wokale Nicka, który ma iście soulową duszę.

41. LIZZO CUZ I LOVE YOU

“Cuz I Love You” jest ważnym krążkiem. Muzycznie może i nie wywołuje rewolucji, ale za sprawą swojej warstwy lirycznej nie pozostawia obojętnym. Nie ma co ukrywać – przez swój wygląd Lizzo sporo w przeszłości wycierpiała, ale nie pozwoliła, by czyjeś opinie wpłynęły na jej poczucie własnej wartości. I tego uczy nas na swojej nowej płycie. Samoakceptacji. Zrozumienia, że to, jak się czujemy, w dużej mierze zależy od tego, jak sami o sobie myślimy. “Cuz I Love You” jest pozytywnym, poprawiającym humor wydawnictwem.

40. THE S.L.P. THE S.L.P.

Zawsze w zespole Kasabian podobało mi się to, iż Tom Meighan lubił dzielić się uwagą i mikrofonem z Sergio Pizzorno. Najbardziej charakterystyczny członek kapeli o włoskich korzeniach odpowiada w zespole za najwięcej rzeczy (w tym i produkcję), ale w 2019 roku stwierdził, że pora na solowy projekt. “The S.L.P.” jest płytą, którą – co przedstawiam na własnym przykładzie – ciężko polubić od pierwszego poznania. Sergio sprawia bowiem wrażenie osoby, która chce pokazać nam jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Sporo tu dźwiękowych koktajli (alt pop, hip hop, elektronika, gitary, orkiestrowe elementy), ale ostatecznie po (którymś) wysłuchaniu całości nie budzimy się z kacem. A Pizzorno nadal pozostaje naszym ulubionym członkiem Kasabian.

39. NOŻE GNIEW

Na poznański, show case’owy festiwal Spring Break uczęszczam od lat, ale jeszcze na płytę żadnego z prezentujących się na nich nowicjuszy nie czekałam tak bardzo, jak na wydawnictwo formacji Noże. Takiej muzyki ostatnio brakowało mi w moim życiu – szorstkiej, gitarowej, chwilami mrocznej i momentami hałaśliwej. Utwory zawarte na “Gniewie” budzą najróżniejsze emocje. Czasem wkurzają, czasem rozbudzają ten tytułowy gniew. Nie pozostawiają mnie obojętną. A budowane są przez świetne, zaangażowane wokale Karola Kruczka (co za barwa!) i aranżacje będące przeplatanką indie rocka, alt rocka i post-punku.

38. MICHAEL KIWANUKA KIWANUKA

Bardzo lubię debiutancki album Michaela Kiwanuki, “Home Again”, lecz jego następca (“Love & Hate”) bardziej mnie uśpił niż zachwycił. I naprawdę nie wiem, czy to kwestia samych piosenek, czy tego, że 2016 rok to nie był mój czas na słuchanie takiej muzyki. Najnowsze dzieło artysty, “Kiwanuka”, ponownie rozbudziło moje zainteresowanie twórczością wychowanego w Wielkiej Brytanii Ugandyjczyka. Album obfituje w niebanalne opowieści oraz aranżacje, które zdecydowanie nie stawiają go w gronie krążków, których mogliśmy spodziewać się po dacie 2019. Michael robi raczej ukłon w stronę lat 60. i 70., sięgając po soul, psychodeliczne oblicze rocka, blues i afrykańskie motywy, które są ładnym ukłonem w stronę jego korzeni.

37. KELSEY LU BLOOD

Będzie to porównanie na wyrost, ale Kelsey Lu przypomina mi nieco Kate Bush. Brytyjka także potrafiła złożyć swoje brzmienie z kilku różnorodnych tekstur, bawiła się wokalami czy serwowała poetyckie teksty. Kelsey co prawda dopiero buduje swoją historię, ale ma już stabilne, mocne fundamenty. “Blood” wyróżnia się na tle innych albumów, które wpadły mi w ręce w 2019 roku. Głównie ze względu na ten brak zdecydowania – piosenki Lu ani nie są supernowoczesne, ani nie brzmią archaicznie. Razem tworzą jedną z najbardziej unikalnych płyt ostatnich miesięcy.

36. YUNA ROUGE

Zeszłoroczne lato nie dostarczało niesamowitych muzycznych wrażeń. Było jakoś tak leniwie, nieciekawie. Jakby wszyscy nagle wybrali się na urlop. I nagle wchodzi ona. Cała na różowo. Na posterunku została Yuna, która swoją nową płytę wydała w połowie lipca i niejako uratowała moje lato. “Rouge” nie jest albumem, który zatrzęsie przemysłem muzycznym. Nie jest też krążkiem, który wskoczy do grona najważniejszych wydawnictw mojego życia. Jest za to płytą, po którą sięgam bardzo chętnie. Yuna potrafi ukoić nerwy swoim pastelowym głosem.

35. FINK BLOOM INNOCENT

Chociaż “Bloom Innocent” bazuje na dźwiękach, z jakimi Fink rozpoczął przygodę na “Resurgam” (alternatywny rock, odrobina chłodnego bluesa i ledwie wyczuwalnej elektroniki), jest płytą bardziej skomplikowaną, niż podczas pierwszego odsłuchu może nam się wydawać. Dźwiękowo i emocjonalnie dzieje się tu naprawdę sporo. To wszystko serwowane jest jednak z ogromnym wyczuciem. “Bloom Innocent” jest także albumem najmniej piosenkowym z całej dyskografii Finka. Mało który refren na dłużej się nas uczepia, a długość utworów może wiele osób odstraszać, ale słuchanie tych utworów dostarcza mi wiele wrażeń. Brytyjczyk ponownie trafił (niemalże) w dziesiątkę.

34. VAMPIRE WEEKEND FATHER OF THE BRIDE

Vampire Weekend udało się przygotować taki zestaw utworów, że czas spędzony w towarzystwie “Father of the Bride” mija szybko. Spora w tym zasługa ogromnej różnorodności i czerpanych zewsząd inspiracji. Niby mieliśmy 2019 rok, ale grupa chętnie zaadaptowała na swoje potrzeby brzmienia przypominające o latach 60. czy 70. Chętnie też, obok tych wycieczek w czasie, robiła wypady na południe Stanów Zjednoczonych i do Ameryki Południowej. Czwarte dzieło Amerykanów jest albumem, który szczególnie dobrze wchodzić powinien we wrześniu, kiedy chcemy złapać ostatnie ciepłe promienie słońca i powspominać minione wakacje. Sporo tu nostalgii ukrytej za letnimi melodiami.

33. RAPSODY EVE

Nie wiem, czy Eve i Jamila Woods kiedykolwiek miały możliwość pogadania ze sobą, ale jeśli tak, to jedna drugiej podebrała pomysł na koncept albumu. Zarówno “Legacy! Legacy!” Woods, jak i “Eve” Rapsody bazują na podobnych tematach – poszanowania swoich afrykańskich korzeni, wyrażania podziwu dla czarnych postaci, którym udało się choć w małym stopniu zmienić świat czy jej własne jego postrzeganie. Raperka wymienia w swoich utworach m.in. Ninę Simone, Aaliyah i Serenę Williams. Ciężko obie artystki porównywać, ale to właśnie płyta Rapsody zrobiła na mnie większe wrażenie. Oldskulowy hip hop w 2019 roku? “Eve” to dobry adres. Konkretne bity, świetne nawijki, sporo emocji. Coś dla fanów Lauryn Hill.

32. CARLA DAL FORNO LOOK UP SHARP

Australijska wokalistka opuściła Berlin i przeniosła się do deszczowego Londynu. Efekt? Jej drugi studyjny album (pierwszy od 2016 roku i czasów całkiem mrocznego, ciemnego “You Know What It’s Like”) brzmi lżej, ale nie mniej tajemniczo. “Look Up Sharp” zaskakuje swoją produkcyjną stroną. Wyczuć można, iż Carla Dal Forno włożyła w swój nowy krążek więcej pieniędzy. Jej muzyka utraciła więc ten lo-fi charakter, ale jeszcze bardziej pogłębiły się wpływy intrygującego, nietypowego folku, ambientu i rozmarzonego popu.

31. ANGEL OLSEN ALL MIRRORS

Poprzednie wydawnictwa Angel Olsen chętnie czerpały z folkowych czy indie rockowych tradycji. Na “All Mirrors” znajduje na siebie nowy pomysł. Zamarzył jej się krążek orkiestrowy, na którym od czasu do czas odzywają się syntezatory. Zaangażowała spory zespół i zrealizowała swój plan. Efekt? I tu następuje ten moment, w którym nie wiem do końca, co powiedzieć. Wszystko tu się zgadza. “All Mirrors” to porcja przemyślanego, art popowego grania. Z drugiej jednak strony nie jest to płyta, która chwyta w całości. Są momenty lepsze, są i te mniej mnie zadowalające. Są kompozycje, przy których męczyłam przycisk replay, są i takie, które bez żalu pomijałam. Bliższym albumem jest mi na razie “My Woman”, ale szanuję, że Angel Olsen stawia sobie poprzeczkę coraz wyżej.

30. MADONNA MADAME X

Przyznam szczerze, że zwiastujące ten krążek utwory niezbyt u mnie namieszały. Jedynie “Medellín” przez długi czas błąkało mi się po głowie. “Madame X” jest jednak doskonałym przykładem wydawnictwa, którego nie powinno się oceniać po singlach. Wiele pozostałych piosenek przerosło moje oczekiwania. Najbardziej jednak podoba mi się to, że Madonna przestała się ścigać. Jej poprzednie trzy płyty były nowocześniejsze, ale jednocześnie mniej pociągające. Chwilami nawet pokazujące, iż Królowa Popu łapie zadyszkę. Na “Madame X” ponownie wkracza na tron, ale z dużym luzem. Przy okazji zdobywając nowy przydomek – Królowej World Popu.

29. NORAH JONES BEGIN AGAIN

“Begin Again” jest dość specyficznym wydawnictwem. Nie czuję, by była to płyta spójna i mająca jedno źródło. To raczej, do czego zresztą sama zainteresowana się przyznała, kolekcja piosenek, które nagrała, bo miała ochotę poeksperymentować. I chociaż część z nich kojarzyć się może z poprzednimi płytami artystki, nie towarzyszy mi uczucie, jakoby Norah się powtarzała. “Begin Again” nie jest krążkiem, który zasłużyć mógłby na tytuł najlepszej płyty 2019 roku, ale jest świetnym uzupełnieniem dyskografii Jones. I świetnym dowodem na to, że Amerykanka nie lubi zamykać się w jednej szufladce.

28. JUNGSTÖTTER LOVE IS

Fabian Altstötter może i wygląda dość niepozornie i chłopięco, ale tworzona przez niego muzyka jest zapisem przeżyć dojrzałego faceta. Poetyckość warstwy lirycznej i głos kojarzący się z Nickiem Cavem scalają się z mrocznym chamber popem rozbudzanym jazzowymi lub industrialnymi wstawkami. Nie byłoby jednak takiego efektu, gdyby nie sama atmosfera piosenek zawartych na “Love Is”. Niewesołe emocje kłębiące się w Jungstötterze są łatwo wyczuwalne. Tęsknota, przygnębiający smutek, poczucie beznadziei, wszechobecna melancholia. A po środku tego wszystkiego chłopak, w którego twórczości szybko się zakochałam.

27. AMANDA PALMER THERE WILL BE NO INTERMISSION

“There Will Be no Intermission” jest pierwszym, w całości przeze mnie odsłuchanym albumem Amandy Palmer. A, przyznać muszę, jest to dość rozbudowana i długa płyta. W czasach półgodzinnych wydawnictw Amanda rzuciła nam dzieło niemalże osiemdziesięciominutowe. Zaskakuje osoba producenta. Rozchwytywany John Congleton nie miał tu jednak wiele do powiedzenia. Palmer pozostała w tym swoim teatralnym świecie, będąc najczęściej jedyną aktorką na scenie (instrumentem, które najczęściej przewija się w jej utworach, jest pianino, na którym sama gra). Leciutko tylko oświetlają ją światła. “There Will Be no Intermission” ma ciemnawy odcień, który tylko pogłębia tematyka utworów, kręcąca się wokół trudów rodzicielstwa, aborcji czy smutku.

26. POND TASMANIA

Nie czekałam na żaden nowy album Tame Impala tak, jak czekałam na “Tasmanię” – poboczny projekt kilku członków australijskiej formacji. Co ciekawe krążek wyprodukowany został przez Kevina Parkera, lidera Tame Impala. Płyta, nazywana przez zespół przygnębiającą medytacją nad niszczejącą planetą, wcale nie jest wydawnictwem smutnym czy ponurym. Wręcz przeciwnie – barwna okładka oddaje zawartość krążka. “Tasmania” przynosi nam bowiem psychodeliczny elektropop (wzbogacany o funk), który jest może zbyt wysmakowany, by próbować do niego pląsać, ale potrafi dostarczyć sporo rozrywki.

3 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2019 roku (50-26)”

  1. Mam problem z “Blood” i “All Mirrors”, niby podoba mi się ich niekonwencjonalność, a jednocześnie męczyłam się ich słuchając. Lepiej podeszło mi “Don’t Feed the Pop Monster”.
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

  2. Czekając na Twój absolutny TOP, wypowiem się jedynie w temacie Madonny. Nie wiem, czy masz podobnie z “Madame X”, ale ja, mimo początkowego dosyć sporego zainteresowania, w ogóle przestałem do tej płyty wracać. Dalej lubię kilka wybranych piosenek, ale całościowo ten album (a już szczególnie wersja Deluxe) zaczął mi się wydawać dość chaotyczny. Trochę szkoda, bo nowa płyta Madonny pewnie dopiero za 2 – 3 lata.

    Zapraszam na nowy wpis http://bartosz-po-prostu.com

    1. O. Mam dokładnie to samo. Nie wracałam do całości od miesięcy, ale jest tu kilka takich piosenek, które bardzo mi się podobają, że nie wyrzucam ich ze swojej playlisty. I właśnie dla takich tracków umieściłam ten album dość wysoko w swoim top.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *