TOP75: najlepsze albumy 2019 roku (25-1)

25. COLDPLAY EVERYDAY LIFE

Coldplay mogliby już odcinać kupony od tego, co osiągnęli przez te dwie dekady. Nagrywać podobne do siebie pop rockowe hymny, chodzić utartymi ścieżkami. Po artystycznym niewypale, jakim okazała się być płyta “A Head Full of Dreams”, można było obawiać się ich kolejnego wydawnictwa. Tymczasem Chris Martin i wraz z kolegami stwierdzili, że jeszcze tylu rzeczy nie próbowali. Czemu by nie zmierzyć się z gospel? jak wyjdzie nasza interpretacja jazzu?, zdawali się pytać. I od razu odpowiadać. “Everyday Life” sprawiać może wrażenie dzieła, na którym, przez gatunkowy misz-masz, widać niezdecydowanie chłopaków. Mi jednak ta mieszanka jak najbardziej odpowiada, bo czy nie takie bywa codzienne życie? Nigdy nie wiemy, co się wydarzy.

#20 w 2014, Ghost Stories

24. CASS MCCOMBS TIP OF THE SPHERE

Jeśli szukacie świeżych pomysłów, niecodziennych rozwiązań, wybitnych wokali czy tekstów, które uderzają w filozoficzną nutę, “Tip of the Sphere” (dziewiąty studyjny album Cassa McCombsa) nawet przez sekundę nie powinien znaleźć się na waszym celowniku. Nie jest to płyta, która miałaby czego szukać na końcoworocznych listach podsumowujących najlepsze krążki. A jednak widzicie ją tutaj. I to całkiem wysoko. Cass McCombs zauroczył mnie swoją osobowością. Ten koleś nikogo nie udaje, a przygotowana przez niego mieszanka bluesa, americany i folku (aczkolwiek warto się wsłuchać uważniej, bo artysta potrafi momentami zaskoczyć zapożyczeniami) bardzo mnie uspokaja. Idealny krążek do jazdy samochodem. Szerokiej drogi.

#31 w 2016, Mangy Love

23. BEIRUT GALLIPOLI

Muzyka zespołu Beirut ma pewną niesamowitą, ale nieco niebezpieczną właściwość – sprawia, że chcę spakować się w mały plecak i wsiąść do samolotu byle jakiego. Polecieć gdzieś daleko, uciec od problemów i rutyny. Krótko mówiąc – rzucić wszystko i wyjechać. Na przykład na Bałkany, które inspirują Zacha Condona od kilkunastu lat. Przejmować się tylko tym, w jakim kierunku udać się dalej. Na razie jednak brak mi odwagi, więc uciekam, zanurzając się w wykreowany przez grupę świat. Spędzam w nim długie godziny, bo album “Gallipoli” naprawdę wciąga, zachwycając mnie swoim ciepłem, dostojnością, ale zarazem swojskością. Wprawdzie moje serce wciąż bije mocniej dla “Gulag Orkestar”, ale nowy krążek zmazuje słabsze wrażenie, jakie zrobiła płyta “No No No”.

22. LEONARD COHEN THANKS FOR THE DANCE

W 2016 roku Leonard Cohen zaprezentował światu swój finalny album “You Want It Darker”, na którym poruszał częściej niż wcześniej temat śmierci. Wszystko okazało się jasne kilka dni później – płyta była jego listem pożegnalnym. Jakiś czas temu syn Cohena ujawnił, że jego ojciec zarejestrował podczas swoich ostatnich miesięcy kilka dodatkowych nagrań. Trafiły one na “Thanks for the Dance”. Mniej tu rozmyślań o przemijaniu, więcej ogólnie o życiu, kobietach, duchowości. A to wszystko w przy minimalistycznych, dyskretnych aranżacjach i jak zwykle poruszających, przeszywających melorecytacjach Cohena. Dziękujemy, mistrzu.

#2 w 2016, You Want It Darker

21. RAMMSTEIN RAMMSTEIN

Minęła dekada od premiery “Liebe ist für alle da”, a Niemcy udowodnili, że nadal tli się w nich ogień. A nawet większy. “Rammstein” potrafi zaangażować słuchacza i naprawdę nie trzeba znać niemieckiego na najwyższym poziomie, by zrozumieć poszczególne teksty. Dużo się na płycie dzieje, a jej największym atutem jest to, że trzyma w napięciu do samego końca. Nie ma tu dwóch takich samych kompozycji. Till Lindemann i spółka ponownie nikogo nie oszczędzają (nawet własnej ojczyzny), robiąc niespodziewane wycieczki nawet w stronę europopu. Bardzo udany Rückkehr, od którego nie mogłam przez długi czas się uwolnić.

20. JAMES BLAKE ASSUME FORM

James Blake jest wykonawcą, do muzyki którego nawet nie zdaję sobie trudu, by kogoś przekonywać. Jego soulowo-elektroniczne melodie i wyśpiewywane smutnym, często zahaczającym o wysokie rejestry głosem opowieści przypadają do gustu osobom o podobnej wrażliwości. Łatwo się wówczas w tym wykreowanym przez niego świecie zatracić i przepaść na długie godziny. Doświadczyłam tego dopiero przy okazji “Assume Form” – czwartej płyty w jego dyskografii. Ten krążek naprawdę wciąga, choć, umówmy się, Blake nie odkrywa na nim Ameryki. Robi za to muzykę, która mu odpowiada najbardziej. I jest w tym przekonywujący jak nigdy wcześniej.

#48 w 2016, The Colour in Anything

19. TYLER THE CREATOR IGOR

Od zakochania, przez obsesję na czyimś punkcie, po odkochanie się i próbę pozostania przyjaciółmi – taką drogę przechodzi bohater nowej płyty rapera Tyler The Creator, Igor. Na swojej drodze, już z muzycznego punktu widzenia, artysta spotyka interesujących znajomych. W jego nowych utworach udzielają się bowiem takie sławy jak Solange, Jack White, Kanye West, Santigold, CeeLo Green i Lil Uzi Vert. “Igor” to także spory gatunkowy misz-masz. Tradycyjnego hip hopu jest tu jak na lekarstwo, ale całość przybiera formę interesującego, nowoczesnego musicalu z elementami alternatywnego r&b, syntezatorów, funku czy soulu. Ładna mieszanka, która ze zmienną naturą tytułowego Igora i nieprzekombinowanymi tekstami daje jedną z ciekawszych i angażujących płyt 2019 roku.

18. LA FÉLINE VIE FUTURE

Album “Vie Future” był moim pierwszym spotkaniem z twórczością La Féline – zespołu, którego twarzą i głosem jest Agnès Gayraud. Nie miałam wobec niego żadnych oczekiwań, a tymczasem krążek został ze mną na dłużej niż niecałą godzinę. Francuski nie jest moim ulubionym językiem, lecz muzyka tworzona przez lokalnych artystów podoba mi się od dawna. Także La Féline celnie trafili w mój gust swoją nową płytą. “Vie Future” jest przystępnym, choć niebanalnym popowym krążkiem. Jest to jednak pop dość wyrafinowany i, jak podpowiada tytuł wydawnictwa, patrzący w przyszłość. Spotyka na swojej drodze elektronikę, ambient i elektryczne gitary. Daje to lekko kosmiczny , przestrzenny efekt.

17. KIM GORDON NO HOME RECORD

Ciężko zliczyć, ilu artystów odłączyło się (choć na krótką chwilę) od swoich macierzystych zespołów i zapragnęło zrobić karierę pod własnym nazwiskiem. Kim Gordon czekała z tym do swoich sześćdziesiątych szóstych urodzin. Na początku lat 80. rozkręciła (z powodzeniem) kapelę Sonic Youth, działała też w Free Kitten, Body/Head i Glitterbust. “No Home Record” jest jej solowym debiutem. I to jakim! Zadziwia energia, jaka wciąż buzuje w wokalistce. Obdarzyć nią mogłaby wiele młodszych koleżanek po fachu. A muzycznie? “No Home Record” jest płytą bardzo intensywną i wyrazistą. Eksperymentalny rock spotyka się tu z noisem, industrialnymi klimatami i wibrującą elektroniką. Zdecydowanie nie jest to album do siedzenia w domu.

16. MARISSA NADLER x STEPHEN BRODSKY DRONEFLOWER

On jest amerykańskim rockowym muzykiem, którego instrumentem jest gitara. Ona zaś jest przedstawicielką dark folku o przejrzystym, uwodzącym głosie. Spotkali się w 2014 roku i zostali przyjaciółmi. Z ich rozmów o dźwiękach wyłonił się album “Droneflower”. To jedna z tych płyt, w przypadku których największe wrażenie robi klimat. Mamy tu bowiem do czynienia z porcją dźwięków tak hipnotycznych (miksujących wspomniany dark folk z eteryczną elektroniką i wyraźniejszymi gitarami), tak tajemniczych, tak pociągających, tak sensualnych, że aż surrealistycznych.

15. THE MURDER CAPITAL WHEN I HAVE FEARS

The Murder Capital swój piosenkowy szturm rozpoczęli na początku 2019 roku. Nie bawili się w wydawanie wielu singli, umilających oczekiwanie na coś konkretnego epek czy kampanie reklamowe zaostrzające apetyt na nową kapelę z Wysp Brytyjskich. Oni po prostu weszli do studia między koncertami. I stworzyli album, który nie pozostawia mnie obojętną. “When I Have Fears” ma wiele pięknych momentów i pokazuje nam jego autorów z różnych stron. A do tego jest płytą, która już teraz brzmi jak porcja ponadczasowego brzmienia.

14. THE UNDERGROUND YOUTH MONTAGE IMAGES OF LUST & FEAR

Brytyjski gotycko-post punkowy zespół The Underground Youth był jednym z moich największych odkryć 2018 roku. Wpadłam na nich dość późno, bo zanim pojawił się utwór “Fill the Void”, zdążyli wydać siedem studyjnych albumów. Tym razem jednak byłam przygotowana i zaznaczyłam sobie w kalendarzu datę premiery najnowszego krążka. Szkoda było mi taką płytę przegapić. “Montage Images of Lust & Fear” nie odbiega od pozostałych krążków kapeli. To wciąż granie konkretne, oparte na niezbyt dużej liczbie instrumentów, brzmiące dość garażowo. Całość, mieszcząca się w dziewięciu utworach dających czterdzieści trzy minuty muzyki, jest bardzo intensywna. Ależ to musi brzmieć na koncertach!

13. BALTHAZAR FEVER

Minęły prawie cztery lata od ukazania się poprzedniej płyty Balthazar, belgijskich mistrzów nieoczywistego indie rocka, a dopiero po rozpoczęciu przygody z najnowszym krążkiem “Fever” zdałam sobie sprawę, jak bardzo mi ich brakowało. Nawet, jeśli z wielkim entuzjazmem przywitałam solowe projekty Jinte Depreza i Maartena Devoldere’a, miło usłyszeć chłopaków razem. I to w niesamowicie wysokiej formie. “Fever” jest albumem, przy którym bledną pozostałe dokonania Belgów. Grupa Balthazar nagrała album, który wymyka się z wielu szufladek. Czasem jest kołysząco, innym razem nonszalancko. Utknęłam przy “Fever” na długie godziny.

#38 w 2015, Thin Walls

12. CHELSEA WOLFE BIRTH OF VIOLENCE

Na nowej płycie, “Birth of Violence”, Chelsea Wolfe wraca myślami do swojego debiutu – “The Grime and the Glow”. Nie straszy już więc słuchacza głośnymi aranżacjami, ale o odpowiednio niepokojący klimat dba innymi czynnikami, m.in. wokalami czy rzucanymi jakby od niechcenia wersami. Gotycko-folkowe “Birth of Violence” nie należy do płyt prostych w słuchaniu, choć Amerykanka zmniejszyła swój zespół i postawiła na muzyczny minimalizm. Dzieje się tu mniej, niż na jej poprzednich płytach. Mniej tu też odważnych muzycznych rozwiązań. Czuje się jednak, że taka chwila odpoczynku była artystce potrzebna.

#17 w 2015, Abyss
#28 w 2017, Hiss Spun

11. FKA TWIGS MAGDALENE

“Magdalene” jest powrotem silniejszej i dojrzalszej Brytyjki, która nie boi się dziś śpiewać o słabszym okresie w swoim życiu. Tekstowo jest więc to album bardzo osobisty, szczery i (często) smutny. Muzycznie mamy tu przekładankę wielu inspiracji. FKA twigs sięgnęła bowiem nie tylko po hermetyczne, elektroniczne r&b, które uczyniło z niej jedną z najmniej oczywistych debiutantek 2014 roku, ale i trip hop, hip hop, awangardowy pop i… operę. Mieszanka jest całkiem przystępna, ale jednocześnie eksperymentalna i nieoczywista. “Magdalene” jest jednym z tych krążków, którego nigdy nie pozna się do końca w stu procentach.

#10 w 2014, LP1

10. FOALS EVERYTHING NOT SAVED WILL BE LOST – PART 1

Do zespołu Foals zapałałam sympatią po premierze “What Went Down”. Do dzisiaj bardzo chętnie wracam do takich kompozycji jak “A Knife in the Ocean” czy tytułowego “What Went Down”. I chociaż z niewielkim entuzjazmem przyjmowałam zapowiedzi, iż zespół planuje osadzić nowy album na syntezatorach, brzmienie “Everything Not Saved Will Be Lost” pozytywnie mnie zaskoczyło. To wciąż Foals, ale w podrasowanej wersji. Mniej tu gitar, ale pozostałe instrumenty stworzyły razem dobrą całość. Pierwsza część dwupłytowego projektu kapeli towarzyszyła mi bardzo często nie tylko chwilę po swojej wiosennej premierze.

#22 w 2015, What Went Down

9. WILLOW WILLOW

O ile o “ARDIPITHECUS” powiedzieć można, iż brzmi za bogato, tak “Willow” (i poprzedzające go wydawnictwo “The 1st”) rozebrane zostało ze zbędnych elementów, dzięki czemu w pełnej krasie podziwiać możemy wokale Smith i skupiać się na nieskomplikowanych, ale nadających całości odpowiedniego klimatu podkładach. Bardziej ułożony, folkowo-psychodeliczny materiał przedstawił nam Willow jako świadomą artystkę. “Willow” słucha się bardzo łatwo (osiem numerów daje dwadzieścia dwie minuty muzyki), ale nie jest to płyta, o której szybko się zapomina. Jestem pod wrażeniem tego, jak ta dziewczyna się zmieniła.

#13 w 2015, Ardipithecus

8. WEYES BLOOD TITANIC RISING

Po premierze swojej trzeciej studyjnej płyty (“Front Row Seat to Earth” z 2016 roku) Weyes Blood podpisała kontrakt z renomowanym labelem Sub Pop, pod którego szyldem albumy wydają m,in. Beach House, Father John Misty czy Wolf Parade. O młodej Amerykance zrobiło się głośno, ale nie tylko dzięki nowemu wsparciu. Jej dzieło “Titanic Rising” samo świetnie się broni. Weyes gra na mojej nostalgicznej naturze i stara się, by jej chamber popowo-soft rockowy album brzmiał jak porcja muzyki, która powstać mogła w latach 70. Jest uroczo, chwilami romantycznie, momentami błogo. Ciężko uwolnić się od tego wydawnictwa.

7. LANA DEL REY NORMAN FUCKING ROCKWELL

Nawet jeśli będą to słowa na wyrost, Lana Del Rey wydaje mi się dziś być żeńskim odpowiednikiem samego Leonarda Cohena z przełomu lat 60. i 70. Jej nowe kompozycje również są mocno amerykańskie, odnoszą się do kultury i muzycznych tradycji Stanów Zjednoczonych, sporo w nich smutku, nostalgii, tęsknoty za tym, co minęło. Nie ma w nich ani grama fałszu. Do tego odnoszę wrażenie, iż z płyty na płytę tekściarski warsztat Del Rey udoskonala się. “Norman Fucking Rockwell” jest wydawnictwem bardzo spójnym i dość trudnym w odbiorze. Mało to już refrenów, które szybko uczepiają się słuchacza. Są za to melodie, które sprawiają, iż można doczepić nowej płycie artystki łatkę ponadczasowa.

#75 w 2017, Lust for Life
#7 w 2015, Honeymoon
#4 w 2014, Ultraviolence

6. NICK CAVE AND THE BAD SEEDS GHOSTEEN

Nick Cave and the Bad Seeds wydawali już albumy, które mogłabym polecić sporej grupie słuchaczy. “Ghosteen” jest jednak, obok “Skeleton Tree”, krążkiem, który bardziej przybiera formę poezji, do której dograno nienarzucającą się ścieżkę muzyczną, aniżeli płyty, z której chcemy zostawić dla siebie kilka refrenów. “Ghosteen” nie jest bowiem albumem, z którego kilka piosenek łatwo zanucić. To raczej wydawnictwo trudne i wymagające odpowiedniej oprawy. Osobiście bliżej mi do przygnębiającej atmosfery “Skeleton Tree”, ale doceniam, że na “Ghoteen” znalazło się miejsce dla paru kompozycji, które są swoistym światełkiem w tunelu. Nadal płaczemy, ale z tyłu głowy mamy myśl, że za moment wszystko będzie już dobrze.

#1 w 2016, Skeleton Tree

5. SWANS LEAVING MEANING

Przez długi czas miałam z zespołem Swans ten problem, iż nie potrafiłam dostatecznie mocno skupić się na ich muzyce, a sprawy nie ułatwiały długości ich kompozycji, które zdecydowanie przekraczały bezpieczną czwórkę. Coś mnie jednak tknęło, gdy usłyszałam singiel “It’s Coming It’s Real”. Ta siedmiominutowa piosenka tak mnie poruszyła, że nie mogłam doczekać się premiery “Leaving Meaning”. To jedno z najbardziej wymagających wydawnictw, jakie wpadły mi w ręce w ostatnich latach. Lider formacji, obdarzony chłodnym, niskim głosem Michael Gira, postawił nie tylko na dźwiękowe i wokalne (tym najciekawszym jest zaangażowanie do jednego z numerów Baby Dee) eksperymenty, ale zadbał o to, by podczas przygody z albumem słuchacz pozostawał w tym samym napięciu. A ze mnie nie ulatuje ono nawet po ostatnich sekundach płyty.

4. LITTLE SIMZ GREY AREA

Zapomnijcie o Nicki Minaj, Cardi B czy Iggy Azalea. Hip hopową sceną w 2019 roku (i to już na samym jego początku) porządnie zatrzęsła Little Simz. “Grey Area” jest już jej trzecim wydawnictwem, lecz bez dwóch zdań najważniejszym i robiącym najwięcej zamieszania. Artystka rozwinęła skrzydła. Zawsze była świetną raperką, ale na nowej płycie dołożyła do tego interesujące podkłady i wachlarz najróżniejszych emocji. Czasem jest ironiczna, czasem refleksyjna. Chwilami pokazuje swoją wrażliwszą twarz, innym razem przypomina, że jest dziewczyną, z którą lepiej nie zadzierać. Przez te trzydzieści pięć minut nie zmienia się jedno – Little Simz nikogo nie udaje. Hip hopowa płyta roku? Of course.

3. BOY HARSHER COME CLOSER

Nie do końca pamiętam, jak nowa płyta amerykańskiego duetu Boy Harsher wpadła mi w ręce. Bodajże, jak to często u mnie bywa, odpowiedzialna za to była okładka. Niepokojąca, nieperfekcyjna i prezentująca wokalistkę, Jae Matthews, w dwóch stanach. Ta znudzona mina z dolnego zdjęcia to ja szukająca dla siebie nowych brzmień. A druga fotografia to chwila po wwierceniu się piosenek z “Careful” głęboko w umysł. Duet Boy Harsher stawia na syntezatorowe granie. Ich elektronika jest mroczna, hipnotyczna, chłodna. A jednocześnie taneczna. Ogromnym atutem jest sama Matthews, której głęboki głos (zmysłowy, ale jednocześnie niepozbawiony pazura) bardzo kojarzy mi się z Michelle Gurevich. Siostry? “Careful” jest płytą, która rozkochała mnie w sobie od pierwszych sekund. Rewelacja!

2. THOM YORKE ANIMA

“Anima” jest płytą, na której głośniej lub ciszej pobrzmiewają dalekie echa “Suspirii” (soundtracku, który Yorke nagrał w 2018 roku, i który był moim album of the year). Bardziej jednak za sprawą klimatu, aniżeli muzyki. Jest podobnie tajemniczo i surrealistycznie. Zimno, mrocznie, klaustrofobicznie. Jednak bez tych samych ciarek. Muzycznie – nowocześniej. O ile na soundtracku królowały orkiestrowe aranżacje, a w kompozycjach obok Thoma Yorke’a udzielał się chór, tak tu mamy do czynienia z elektroniką o różnych odcieniach i solowymi popisami artysty. Efektem jest porcja różnorodnego brzmienia, które łączy hipnotyczna atmosfera i opowieści o zatapianiu się w świecie enigmatycznych snów. Chodźmy marzyć razem z Thomem.

#1 w 2018, Suspiria

1. JESSICA PRATT QUIET SIGNS

“Quiet Signs”, wbrew swojej prostocie, jest płytą dziwną i zagadkową. Przygotowane przez Jessikę Pratt piosenki zdają się mieć drugie dno, które ukryła przed nami sama artystka, określana już przeze mnie mianem jednego z najbardziej intrygujących, kobiecych głosów ostatnich lat (o naiwnym, dziecięcym wokalu wytwarzająca wokół siebie magiczną aurę). Niesamowite jest to, że ona nie musi specjalnie się wysilać – coś zanuci, coś sobie pośpiewa, a z miejsca jej kompozycje nabierają specyficznego klimatu. Podoba mi się jej podejście do dźwięków. Minimalizm jest ogromną siłą “Quiet Signs”. Jednocześnie jej utwory nie rozpływają się w powietrzu. Czemu właśnie to wydawnictwo jest moim numerem jeden? Słuchając go po raz pierwszy poczułam, że coś się w moim życiu zmieniło. Pratt udało się całkowicie wciągnąć mnie do swego świata.

3 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2019 roku (25-1)”

  1. Z tej części znam i lubię “Everyday Life” oraz “Gallipoli”. Na pewno przede mną do zapoznania FKA twigs, Willow i Lana.
    Zapraszam na nowy wpis i pozdrawiam 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *