RECENZJA: Sade “Promise” (1985) (#1238)

Założona na zgliszczach latino-soulowego zespołu Pride formacja Sade (nazwana od imienia Sade Adu – wokalistki) niespodziewanie stała się jednym z największych muzycznych bohaterów lat 80. Ich debiutancka płyta “Diamond Life” szybko pokryła się cennymi kruszcami, a pochodzące z niej single “Your Love Is King” i “Smooth Operator” rozbrzmiewały pod każdą szerokością geograficzną.  Sade postanowili kuć żelazo póki gorące i nie zwlekali długo z premierą kolejnego wydawnictwa.

Te ukazało się po nieco ponad roku i samo w sobie stanowiło obietnicę (stąd, jak lubię myśleć, ten tytuł – “Promise”) grania jeszcze lepszego i jeszcze piękniejszego. Poprzeczka zawisła wysoko, bo “Diamond Life” z powodzeniem połączyło sukces komercyjny z artystycznym. Płyta była nie tylko kopalnią nieoczywistych hitów, które wspominamy po dziś dzień, ale i brzmień ambitniejszych, choć nieprzesadnie skomplikowanych. Debiutancki album będący mieszanką r&b, jazzu, soulu i popu wydaje się być jednak próbą generalną przed tym właściwym przedstawieniem. Na “Promise” zespół jest perfekcyjny.

Rozpoczęcie albumu jest wręcz wyborne. Big bandowy wstęp “Is It a Crime?” przechodzi w balladową partię Sade, by towarzyszyć ponownie artystce w dalszej części nagrania. Całość jest tak niesamowicie wyważona, że czyni z kompozycji jeden z najlepszych utworów, jaki ostatnio wpadł mi w ucho. Lżejszym kawałkiem jest następujące po nim “The Sweetest Taboo” – bujający, radio friendly numer. Innymi piosenkami, do których chciałoby się ruszyć z miejsca, są egzotyczne, jazzujące “Mr Wrong”; instrumentalne, akcentujące grę saksofonu “Punch Drunk”; funkujące “Never as Good as the First Time” czy jazz popowe “Maureen”, które jest nagraniem szczególnym. Sade Adu wspomina w nim bowiem swego zmarłego przyjaciela. Całości daleko jednak do ckliwości czy nawet smutku. Wokalistka woli skupić się na pozytywnych aspektach tej znajomości, wracając pamięcią do dobrych chwil.

Na drugim biegunie mamy mocną reprezentację spokojniejszych kompozycji. Zachwyca przejmująca ballada “Jezebel” o kobiecie, która zna swoją wartość, oraz pełne niepokoju, dwujęzyczne “Fear”, któremu niezwykłego smaczku nadają filmowe smyczki oraz hiszpańska gitara. Na deser zostają nam leniwie sunące “War of the Hearts”, minimalistyczne “You’re Not the Man” oraz jazz popowe, wychillowane “Tar Baby”.

Kto pokochał Sade za “Diamond Life”, ten jeszcze mocniej zauroczy się krążkiem “Promise”. Niby te dwa wydawnictwa dzieli rok, ale różnica w tej pewności, co do muzycznego kierunku, jest wręcz namacalna.  Drugi album brytyjskiej formacji jest spójniejszy, a klimat, jaki kreuje, utrzymuje się od pierwszej do ostatniej sekundy. Wydawać by się mogło, że to taka muzyka tła, lecz przygotowane przez Adu (i jakże przez nią zaśpiewane! tego głosu nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym) i spółkę piosenki potrafią szybko opanować umysł. Zdecydowanie jedna z najmocniejszych płyt wydanych w latach 80.

Warto: Is It a Crime? & Jezebel & Fear

One Reply to “RECENZJA: Sade “Promise” (1985) (#1238)”

  1. “Is it a Crime” i “Jezebel” to według mnie jedne z najlepszych piosenek Sade. Tyle w nich emocji i muzycznego piękna. Uwielbiam wracać do tych brzmień, bo wcale nie czuć, że jest to płyta z lat 80-tych.

    Pozdrawiam i zapraszam na nowy wpis.

Odpowiedz na „BartekAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *