TOP75: najlepsze albumy 2021 roku (50-26)

50. CHARLOTTE DAY WILSON ALPHA

Debiutancki krążek “Alpha” kanadyjskiej wokalistki Charlotte Day Wilson nie jest debiutem, o jakim długo by się rozprawiało, i który rozkładałoby się na czynniki pierwsze. To raczej płyta dobra i nieźle wykombinowana, choć pozbawiona większych niespodzianek. Charlotte zdaje się wciąż zastanawiać, czy woli dopuścić do swojego brzmienia nowocześniejsze dźwięki, czy raczej pozostać wierna bardziej oldskulowym aranżacjom. Brakuje też większej wokalnej różnorodności, gdyż miękki, dojrzały głos artystki w każdej kompozycji brzmi smutno i pochmurno. Jeśli jednak szukacie albumu, przy którym można się wyciszyć, “Alpha” powinna stanąć na waszej drodze.

49. JULIEN BAKER LITTLE OBLIVIONS

Powrotna płyta Julien Baker jest świetną propozycją dla młodych słuchaczy, którzy dostrzegają wokół siebie podobne problemy co amerykańska artystka. To takie współczesne… emo music. Podoba mi się to śmiałe odkrywanie emocji, bo może i słuchanie tych utworów boli, ale jednocześnie oczyszcza i pozwala spojrzeć z innej perspektywy na życie. Teksty są więc atutem “Little Oblivions”. Niezbyt jestem przekonana za to do samego sposobu prezentowania przez Julien swoich piosenek. Trącą lekko nudą, a próby urozmaicania ich nowocześniejszymi bitami nie wyszły zbyt przekonująco. Warto posłuchać, choć z podobnej szuflady wyciągam dla siebie chętniej albumy Phoebe Bridgers.

48. COLDPLAY MUSIC OF THE SPHERES

“Music of the Spheres” jest płytą, jakiej się po brytyjskim zespole spodziewałam – bardzo przystępną i pełną stadionowych hymnów. Chcącą zadowolić i starszych fanów formacji, jak i zyskać nowych, młodszych wielbicieli, o czym najlepiej świadczą kolaboracje z BTS i Seleną Gomez. Nie jest to na szczęście krążek tak męczący jak “A Head Full of Dreams”, lecz w poprzednich latach Coldplay udowodnili, iż potrafią nagrywać lepsze utwory osadzone w kosmicznej stylistyce (m.in. “Moving to Mars” czy “A L I E N S”). “Music of the Spheres” zbyt irytuje mnie nierównym poziomem kompozycji, bym chciała wracać do całości, lecz zatrzymuję dla siebie kilka pojedynczych tracków.

#25 w 2019: Everyday Life
#20 w 2014: Ghost Stories

47. MAPA WZYWAM CIĘ

W czasach składanek i playlist, gdy słuchanie całych albumów coraz bardziej odchodzi w zapomnienie, lubię wbrew trendom trafiać na wydawnictwa, które sprawiają wrażenie zamkniętych historii. Przykładem takiej płyty jest “Wzywam cię”. Wielowymiarowe elektroniczne aranżacje z przebłyskami postaci żywych instrumentów składają się na krążek, który przywołuje atmosferę undergroundowych klubów. Niby się bawimy, ale z duszą na ramieniu, gdyż wyśpiewywane przez Magdę Pasierską teksty nie należą do prostych i przyjemnych.

46. ALICIA KEYS KEYS

Podoba mi się koncepcja płyty “Keys” i chęć pokazania, jak może zmienić się jedna kompozycja w zależności od tego, kto bierze się za jej produkcję. Pierwszą część albumu “Keys” Alicia Keys zmontowała niemalże samodzielnie, przy drugiej zaś nawiązała współpracę z Mike Will Made It. Całość jest jednak ciut za długa, a wiele nagrań przeszło nie metamorfozę, lecz delikatny lifting, przez co słuchanie ósmego krążka artystki nie jest aż takim przeżyciem, jakiego byśmy sobie życzyli. Jest bezpiecznie. Momentami naprawdę świetnie, lecz jeśli faktycznie chcecie zachwycać się Alicią, nadal odsyłam do “Here” czy “The Diary Of…”.

#64 w 2020: Alicia
#9 w 2016: Here

45. KACEY MUSGRAVES STAR-CROSSED

Po latach grania dla wybranych wielu wykonawców z nurtu country decyduje się zawalczyć o rozgłos wśród miłośników innych brzmień – najczęściej rozpoczynając przygodę z popem. Także i Kacey Musgraves już jakiś czas temu poszerzyła swoje zainteresowania. Efekt? Udany, choć “Star-Crossed” pozostawia mnie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony jest to zbiór piosenek, do których chciało mi się wracać, by razem z artystką przeżywać jej historie. Z drugiej zaś nad całością unosi się delikatny kiczowaty zapaszek, a o Musgraves ciężko powiedzieć, by była wybitną wokalistką. Jej album “Star-Crossed” nie jest ani wybitny, ani zły. Po prostu bardzo poprawny. I dziwnie uzależniający.

44. THE UNDERGROUND YOUTH THE FALLING

Brytyjski, lecz rozwijający skrzydła w Berlinie zespół The Underground Youth kontynuuje swoją niepisaną tradycję i wydaje nowy krążek dwa lata po poprzednim. Album “The Falling” nie jest tak zachwycający jak jego poprzednik, “Montage Images of Lust & Fear”, ale przynosi delikatną, choć znaczącą zmianę kierunku. Dowodzona przez Craiga Dyera grupa zdaje się inspirować swoim niedługim (przerwanym przez, a to niespodzianka, covida) pobytem w Stanach Zjednoczonych i do swojego gotycko-rockowego i post punkowego grania władowała sporo elementów… country. Na pierwszy rzut ucha jest nieco przaśnie, lecz cierpliwość popłaca i okazuje się, że “The Falling” jest kolejnym dobrym, intrygującym wydawnictwem o beznadziejnej miłości w dyskografii kapeli.

#14 w 2019: Montage Images of Lust & Fear

43. LONDON GRAMMAR CALIFORNIA SOIL

Z London Grammar jest dość dziwna historia – grupa wciąż krąży po obrzeżach show biznesu, pozwalając, by jej miejsce zajmowali inni wykonawcy prezentujący nam melancholijny indie pop. I chyba tam Hannah Reid i spółce jest dobrze, gdyż mogą robić to, na co mają ochotę. A na co tym razem mieli ochotę? Niezbyt często wracam do twórczości London Grammar, lecz nawet z zakątków swojej słabej pamięci wyłuskać mogę, iż tak popowo formacja nam jeszcze nie grała. Nadal jest to pop niezbyt radiowy, dość przygaszony i pozbawiony euforii, lecz flirtujący z synthpopem czy elektro.

#34 w 2017: Truth Is a Beautiful Thing

42. NATALIA SZROEDER POGŁOS

Nie spieszyła się Natalia Szroeder z wydaniem następcy płyty “NATinterpretacje”. Ten czas, jaki na skompletowanie “Pogłosu” artystka sobie zostawiła, zaowocował porcją jej najlepszych i najdojrzalszych piosenek. Polskiej wokalistce udało się znaleźć złoty środek między wpadającymi w ucho refrenami a nieoczywistymi aranżacjami, które sklejają się w album spójny i bardzo równy. Puście w niepamięć miałki debiut. Zapomnijcie o mającej reprezentować nas w konkursie Eurowizji piosence “Lustra” – polskim odpowiedniku “Monday Morning” Melanie Fiony. Nowa Natalia to ciągle popowa Natalia, lecz gatunek ten w jej ówczesnym wykonaniu jest szlachetniejszy, bardziej gitarowy i zerkający chwilami na lata 80.

41. FOUSHEÉ TIME MACHINE

Wychowana na muzyce Etty James, Boba Marley’a i Toni Braxton artystka od paru lat mieszka w Los Angeles, lecz pierwsze kroki na muzycznej scenie stawiała w Nowym Jorku. Na koncie ma także epizod w “The Voice”. Jednak to dopiero “Deep End” chwyciło i sprawiło, że o Fousheé zrobiło się głośno. Wtedy też zainteresowałam się nią i ja, a gdy okazało się, że sukces singla przyspieszył premierę “Time Machine”, chętnie sięgnęłam po cały krążek. Debiut jamajskiej wokalistki jest płytą niespecjalnie skomplikowaną czy eksperymentalną. To raczej rhythm’nad’blues, który spodobać się może fanom i folku i neo soulu. Nad całością króluje przyjemny, nieco wiosenny nastrój, choć wydaje mi się, że Fousheé nie rozwinęła jeszcze do końca skrzydeł.

40. BALTHAZAR SAND

Przed trzema laty belgijska formacja Balthazar oczarowała mnie krążkiem “Fever”. W 2021 roku te zauroczenie trwało krócej. “Sand”, piąta już płyta Belgów, jawi się jako Balthazar w pigułce. Grupa wierna jest swojemu indie rockowemu, szalenie wyrafinowanemu graniu, w którym melancholia przecina się z euforią, a bujające, odprężające, wręcz wakacyjne melodie z kawałkami elegantszymi. W efekcie ciężko jest znaleźć zespół, który do Balthazar można by było porównać. Oni od lat wypracowują własny styl, a pomysł, by utwory wykonywane były zarówno przez Jinte Depreza (solo: J. Bernardt) i Maartena Devoldere’a (solo: Warhaus) wciąż zdaje egzamin.

#13 w 2019: Fever
#38 w 2015, Thin Walls

39. CLOVES NIGHTMARE ON ELMFIELD ROAD

Po sympatycznym, choć niezbyt zapadającym w pamięć debiucie, Cloves powróciła z materiałem znacznie bardziej wyrazistym, intrygującym i zwyczajnie ciekawszym. “Nightmare on Elmfield Road” nie jest jednak płytą lekką i dziewczęcą. To raczej gęsta, dźwiękowa spirala najróżniejszych, głównie negatywnych emocji, które w ostatnich miesiącach buzowały w Australijce. Słyszymy więc historie o jej doświadczeniach z depresją czy zmaganiu się z najróżniejszymi lękami. Artystka nie daje nam jednak jasnej odpowiedzi na pytanie, czy wszystko już u niej w porządku. Pozostaje do samego końca w dystopicznym nastroju, przebijając się do grona artystek, których następnego kroku jestem ciekawa. Oby nie był to skok w otchłań.

#37 w 2018: One Big Nothing

38. JAPANESE BREAKFAST JUBILEE

Po spędzeniu kilku lat pisząc o smutnych rzeczach, chciałam nagrać coś weselszego – tak o “Jubilee” opowiada Michelle Zauner. I chociaż na trzecim studyjnym krążku jej zespołu mamy żonglerki tempem i muzycznymi stylami, całość ma bardzo pozytywny wydźwięk. Nawet pod wydawałoby się najciemniejszą warstwą liryczną i melodyjną skrywają się optymistyczne myśli. W efekcie “Jubilee” Japanese Breakfast jest takie, jak okładka tego wydawnictwa – utrzymane w słonecznych barwach. Grupa nagrała bardzo prosty w odbiorze, ale niebanalny album. Po domowych dźwiękach z pogranicza lo-fi, dream popu i indie rocka nie został już niemalże żaden ślad. Kapela postanowiła za to sprawdzić się w lżejszych klimatach, czego efektem są melodie śmiało flirtujące m.in. z elektroniką. 

37. TONY BENNETT X LADY GAGA LOVE FOR SALE

Płyta “Cheek to Cheek” z 2014 roku nie zdążyła jeszcze ostygnąć, gdy gruchnęła wieść, iż legendarny Tony Bennett ma chęci kontynuować muzyczną znajomość z Lady Gagą. O ile ich debiutancki kolaboracyjny krążek był zbiorem znanych jazzowych klasyków, tak “Love For Sale” obiera konkretniejszy cel. Wszystkie kompozycje na nim zawarte łączy bowiem postać kompozytora Cole’a Portera. Tony Bennett swojej wielkości udowadniać już nikomu nie musi. Niemalże stuletni wokalista wciąż potrafi zachwycić swoim uosobieniem i wokalnym talentem. Bardziej przekonująco niż na “Cheek to Cheek” brzmi za to Lady Gaga. Swoim kolejnym występem u boku Bennetta udowodniła, że w jazzie jej do twarzy. Wiem, że fani będą kręcić nosem, ale ja chciałabym kontynuacji.

36. HONEY GENTRY DREAMGIRL

Brytyjska wokalistka Honey Gentry, która tworzy muzykę w domowym zaciszu, nie zrobiła sobie długiego odpoczynku po premierze “H.G.”. Rok po ukazaniu się jej debiutanckiego albumu artystka ponownie weszła w rolę dreamgirl. Płyta jest naturalną kontynuacją tego, co Gentry robiła wcześniej, więc nie ma tu mowy o wielkich rewolucjach. Ale czy są one potrzebne? Rozmarzony pop w jej wykonaniu ciągle kusi swą eterycznością i naturalnością. A chociaż wydawnictwo trafiło do nas z dniem pierwszego października, ono samo swą lekkością przypomina o wiośnie i naturze, która budzi się do życia.

35. JAZMINE SULLIVAN HAEUX TALES

Daleko mi do jakiejś wielkiej ekscytacji wywołanej pojawieniem się krążka “Heaux Tales”. Muzycznie Jazmine Sullivan nie odkrywa przed nami nieznanych lądów i ciężko powiedzieć, by odważniej popychała swoją twórczość do przodu. Wszystko jest tu po prostu dobre. Nie rewelacyjnie, nie przełomowe, ale porządnie wykonane. Odpowiada mi za to koncept albumu – pomysł ujęcia kobiecej tematyki w sposób dojrzały, pozbawiony wulgarności, nadmiernej słodyczy czy dramatyzowania. Jazmine dała szansę swoim znajomym, by podzieliły się swoimi historiami. Otrzymujemy więc porcję szczerych słów m.in. o poszukiwaniu własnej wartości, pożądaniu, złamanym sercu.

34. LORDE SOLAR POWER

Nie ma chyba lepszej muzyki do wychillowania ponad folk. Nie ma też lepszych dźwięków do podkreślenia słów padających w utworach. Miękkie, ciepłe melodie wtapiają się w tło pozwalając nam skupić większą uwagę na Lorde i jej opowieściach. Te nie są tak intrygujące jak poprzednio, ale nadal daleko im do banałów. Artystka na “Melodrama” zmierzyła się z tematyką rozstania i złamanego po raz pierwszy serca. “Solar Power” jest zaś obrazem wokalistki pogodzonej z życiem, choć nie jest to płyta pełna euforycznych popowych kompozycji. Największą bolączką skądinąd naprawdę porządnego albumu jest brak większych zaskoczeń. Lorde sięgnęła po folkowe brzmienia w momencie, gdy przyzwyczaiły nas do nich takie artystki jak Taylor Swift czy Lana Del Rey.

33. ALFIE TEMPLEMAN FOREVER ISN’T LONG ENOUGH

Z Alfie Templemanem jest nieco podobna historia co z Olivią Rodrigo. Obydwoje należą do dzieciaków, które już robią muzyczną karierę. Olivia ze swoim albumem “SOUR” nie schodzi z list przebojów. “Forever Isn’t Long Enough” wprawdzie nie doczekało się takiego statusu, lecz oba krążki bazują na zbliżonym patencie – graniu na naszych nostalgicznych obliczach. Rodrigo zdaje się być spadkobierczynią emo popowej stylistyki Paramore czy Avril Lavigne, gdy Alfie lubi przeglądać katalogi gwiazd muzyki indie. Stąd wrażenie, że gdzieś się to już słyszało. Może właśnie dlatego tak dobrze te kawałki wchodzą. “Forever Isn’t Long Enough” grało u mnie dość długo, nawet gdy nie jest płytą skrywającą dźwiękowe smaczki gotowe do odkrycia po którymś spotkaniu z nią.

32. LANA DEL REY CHEMTRAILS OVER THE COUNTRY CLUB/BLUE BANISTERS

“Chemtrails Over the Country Club” jest kolejnym albumem, którym Lana Del Rey daje nam do zrozumienia, że nie ma ochoty na zostanie pop gwiazdą. Jej muzyka jest cudownie niemodna, a sama wokalistka tylko utwierdza nas w przekonaniu, iż jest wspaniałą spadkobierczynią melodii zahaczających o minione dekady. Jej nowa płyta nie przebija jednak emocjonalnego “Normana”, ale pokazuje nam Del Rey ze spokojniejszej, jakby pogodzonej ze sobą strony. W podobne dźwięki uderza druga nowość artystki – “Blue Banisters”. Album zabiera nas na krótkie dźwiękowe wycieczki do przeszłości wokalistki. Mamy tu delikatnie odniesienia do ery surowszego “Ultraviolence”, są powroty do nowocześniejszych bitów, pojawiają się i przypomnienia o folkowych inspiracjach Del Rey. Lirycznie Lana rozlicza się ze swoją przyszłością, lecz równie chętnie śpiewa o tym, co dzieje się u niej dzisiaj.

#7 w 2019, Norman Fucking Rockwell
#75 w 2017, Lust for Life
#7 w 2015, Honeymoon
#4 w 2014, Ultraviolence

31. MADISON BEER LIFE SUPPORT

Z Madison Beer jest jak z młodszym rodzeństwem. (…) czekasz, aż podrośnie i znajdziecie wspólny – także muzycznie – język. Takimi słowami podsumowałam swoją przygodę z epką “As She Pleases”. I faktycznie. To już ten czas, gdy mogę określić Amerykankę mianem jednej z najbardziej obiecujących nowych wokalistek. Narzekać trochę można, iż swojego stylu poszukuje na płytach konkurencji, ale wszystko jeszcze przed nią. “Life Support” jest dobrą propozycją nie tylko dla dotychczasowych obserwatorów Madison, ale i słuchaczy takich jak ja, których oczekiwania wobec tego krążka były zerowe. Sporo bowiem na “Life Support” mroku i niewesołych tematów. A także melodii, które pod znakiem zapytania stawiają nazywanie jej nową popową księżniczką. Ona szuka głębiej.

30. SYLVIE KREUSCH MONTBRAY

Po wygaszeniu zespołu Soldier’s Heart (fun fact: widziałam ich krótki koncert kilka lat temu, gdy przygotowywali publiczność na Balthazar), odejściu z projektu Warhaus i kilku solowych kawałkach nadeszła pora, by belgijska wokalistka Sylvie Kreusch zaprezentowała debiutancki album. Po “Montbray” oczekiwałam naprawdę sporo, gdyż Sylvie świetne wrażenie robiła już na epce “BADA BING! BADA BOOM” w 2019 roku. Jej pierwszy krążek wyszedł z potrzeby podzielenia się swoimi miłosnymi historiami. Niezbyt może wesołymi, lecz po Kreusch tego smutku za bardzo nie widać. Ona zdaje się być wdzięczna za zdobyte doświadczenia, które mogła przekuć w zgrabne, art popowe kompozycje.

29. CLEO SOL MOTHER

Moje pierwsze spotkanie z poprzednikiem albumu “Mother” – krążkiem “Rose in the Dark” – nie należało do najprzyjemniejszych. Podczas słuchania debiutanckiej płyty Cleo Sol zdarzało mi się ziewać, lecz przekonałam się, że jest to wydawnictwo, do którego po prostu podejść trzeba ze sporą dozą cierpliwości. Bogatsza w to doświadczenie usiadłam do “Mother” – drugiego albumu brytyjskiej wokalistki. Utrzymany w podobnych  adult rhythm’and’bluesowo-neo soulowych barwach album także nie kusi wpadającymi w ucho refrenami, ale zachwyca błogimi wokalami Cleo, która śpiewa z dużą dozą spokoju.

#33 w 2020: Rose in the Dark

28. BILLIE EILISH HAPPIER THAN EVER

Niby happier than ever, ale smutniejsza niż kiedykolwiek. Obcując “When We All Fall Asleep, Where Do We Go?” towarzyszyło mi często wrażenie, iż depresyjny nastrój Billie Eilish jest jedynie na pokaz, by łatwiej było jej trafić do nastoletnich słuchaczy, którzy lubią dramatyzować. Na tegorocznym krążku artystka trafia do mnie skuteczniej, niż za pośrednictwem jakiejkolwiek wcześniejszej piosenki. Muzycznie wciąż dostajemy utwory krążące wokół minimalistycznego, elektronicznego popu nieatakującego wieloma dźwiękowymi efektami. Kompozycje brzmią jednak dojrzalej i głębiej, a sama Eilish lepiej niż wcześniej żongluje i panuje swoimi emocjami.

#55 w 2019: When We All Fall Asleep, Where Do We Go?

27. SILK SONIC AN EVENING WITH SILK SONIC

Anderson .Paak zjadł już zęby na muzyce funk, soul i r&b. Bruno Mars bawił się za to w oldskul, lecz z niezbyt powalającym skutkiem – nadal sądzę, iż jego ostatnia solowa płyta “24K Magic” to wyrób czekoladopodobny. Współpraca obu artystów przy projekcie Silk Sonic jest jednak ekscytująca, nawet jeśli takie brzmienia lądują u mnie ostatnio od święta. “An Evening With Silk Sonic” jest jednak nie tylko płytą z kołyszącymi, wpadającymi w ucho refrenami, ale przede wydawnictwem, na którym czuć pasję dwóch jego bohaterów do muzyki ze stajni Motown. W czasach, gdy tak wielu twórców nagrywa całe albumy na komputerze, usłyszeć coś tak analogowego jest niezłą przygodą.

26. JOAN AS POLICE WOMAN x TONY ALLEN X DAVE OKUMU THE SOLUTION IS RESTLESS

Joan Wasser (znana jako Joan As Police Woman) obracająca się w rockowo-popowych klimatach zwerbowała do współpracy perkusistę i legendę afrobeatu Tony’ego Allena (niestety zmarłego w 2020 roku) oraz wokalistę i producenta Dave’a Okumu, który miał spory wpływ na kształt “Devotion” Jessie Ware. Efektem ich spotkania jest intensywna i z łatwością uwodząca słuchacza płyta “The Solution Is Restless”. Krzyżują się na niej drogi połamanych perkusyjnych dźwięków, trip hopu, egzotyki, jazzu i art popu. Efektem są kompozycje niepodobne do niczego, co wpadło mi w ucho w ostatnich latach. Daleko mi do wszelkich religii, lecz obcowanie z tym wydawnictwem ma w sobie coś z duchowych doznań.

2 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2021 roku (50-26)”

  1. Z tej części zestawienia, wiem, że muszę wrócić do Silk Sonic. Poza tym zgadzam się z tym co piszesz odnośnie London Grammar. Ich poprzednia płyta była moim albumem roku, ta nowa zostawiła po sobie… chyba tylko jedną, czy dwie piosenki.

  2. Mam problem z “Music of the Spheres”, bo z jednej strony uważam, że nie jest AŻ TAK zły, ale z drugiej te instrumentalne przerywniki z emotkami zamiast tytułów mnie wymęczyły. Zachęcona też Twoją recenzją przesłuchałam “Star-Crossed”, ale była to dla mnie droga przez mękę. Z tej części rankingu najlepiej wspominam “Montbray”.
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *